czorem, zaglądałem do parterów domów. Był lipiec i koszula przyklejała się do ciała. Miasto dyszało ciężko. Otwarte okna i story.
Wszystko dzieje się na ulicy. Kto mógł, wychodził na dach, by się przewietrzyć. Idealna pora do podpatrywania. Onanizowałem się czasem pod jakimś oknem lub skradałem się od strony podwórka, wybierając dogodny punkt, aby pozostać w cieniu.
W cieniu chciały być prostytutki, które miały reakcję odwrotną do fototropicznej. Dało się też zaobserwować częstsze niż u innych kobiet reakcje geotropiczne.
Czasem spotykałem pewną żebraczkę, już bardzo starą. Była niespokojna, puchły jej bardzo nogi. Siadywaliśmy razem na ławce. Mówiła:
— Widzisz, widzisz, jak psy gonią ci ludzie.
Dyszała ciężko.
— Jak psy. Milionerki z Ben-Yehuda. A co ty robisz? Ty śpisz w pokoju, prawda, kochaneczku. Prawda? Może pożyczysz mi w takim razie pięć piastrów? No. Dla ciebie to nic nie jest. Widzisz? Jak te psy.
Równocześnie czułem coraz to bardziej, w sobie i na zewnątrz, przepaść wietrzenia się, kruchości.
Czasem jeździłem autobusami, pragnąc przekonać się, przez macanie, że to wszystko jeszcze istnieje. Ale to mało pomagało.
W końcu postanowiłem udać się do doktora Siegberta. Tego, co wystawił świadectwo.
Tego wieczoru wszyscy mówili o trzęsieniu ziemi, które przespałem. Przyjęła mnie żona doktora. Ona też jest przejęta trzęsieniem ziemi.
— Mówię panu, budzę się w nocy i nie znajduję koło siebie pana doktora. Widzę małe światełko w ubikacji. Musi pan wiedzieć, że mamy dwie. Ja sobie myślę, czy mój Hans, czyli pan doktor, tak trzęsie domem? Myślę sobie, że to całkiem możliwe, bo on ma takie gwałtowne wypróżnienie. Czytam rano gazetę: trzęsienie ziemi. I co pan na to?
— Kiedy doktor przyjmuje?
— Od ósmej do drugiej w nocy. Będzie pan musiał trochę zaczekać.
Więc czekam.
— Guten Tag, panie doktorze.