Nagle otworzyły się małe drzwi. Do wnęki pokoju weszła kobieta. Była ubrana ostentacyjnie ubogo:
— Czy jest niemowlę?
— Oba wypożyczone. — Gość z grubą księgą popatrzył na zegarek. — Możesz przyjść już za godzinę.
W tej chwili wymknąłem się przed kobietą. Konfident wypadł za mną, ale ja się przyczaiłem. Nie znalazł mnie.
Więc idę spokojnie i myślę. To nie pomogło. Siadam na ławce w małym parku przy Gordon. Księżyc krąży nad moją głową. Liście cicho stukają o siebie. Druga. Trzecia. Napięcie rośnie. Trzecia trzydzieści. Dławię się. Czwarta. Drżę. Pot cieknie. Szczękam zębami. Nareszcie sen.
Sen był wybuchem snów. Po przebudzeniu został jakiś perłowy osad, pobłyskiwanie, prześwietlanie.
Po pracy jadę na ulicę Allenby, aby skorzystać z rady doktora, danej mimochodem, tym bardziej ważnej. Jadę, koło mnie siedzi chałaciarz, rzecz w Tel Awiwie rzadka, i przypatruje się. Myślałem, że wyjmie milsa, ale on rzekł:
— Poszukuję kalikę.
— W jakim celu?
— Do produkcji wody sodowej. Bo wie pan, się ma kalikę... A czy pan jest urzędowy, uprawniony?
— Nie. Poza tym jestem kupiony.
Machnął ręką i wysiadł na najbliższym przystanku. Wysiadam i ja. Zapada mrok. Przechodzę koło jakichś słupów reklamowych. Kiosków. Na kioskach plakaty. Reklamy kinowe. Kobiety na afiszach mają zawsze wydrapane oczy, dziurawe piersi, międzykrocze, usta. Zaplątałem się w numerach. Chodzę i nie mogę znaleźć. A tu coraz bardziej mnie przypieka pewna potrzeba. Więc pukam do pierwszych drzwi:
— Puśćcie, dobrzy ludzie.
Drzwi otworzyły się i stanęła w nich pani. Starsza młoda pani powiedziała, gdy spytałem o klozet:
— Proszę, tam, niech się pan nie krępuje.
Powiedziała po polsku miłym głosem. Wiedziałem, że jest tu wiele rodzin polskich, dlatego nie zdziwiłem się. Poszedłem i wypróżniłem się. Potem, gdy miałem pociągnąć za rączkę od rezerwuaru, zobaczyłem, że rezerwuaru nie ma. W takim luksusowym