Miasteczko leżało na skraju szosy. Tuż przed skrzyżowaniem dróg. Na skraju miasteczka było też jasne, zielone jezioro. Nazywali je Jasnoczką. Od głównej szosy uliczka i zaczynają się murowane domy, wreszcie rynek. Na skrzyżowaniu szos stał Chrystus. Murowany. Koło jeziora był nasz Chrystusik: z drzewa, skurczony, zielony, pod daszkiem, który się zapadał.
W willi mieszkała Ola. Jej matka była w miasteczku nauczycielką. Ojciec był i znikał, znikał i był, i znikał. Nigdy Oli nie zdarzyło się zauważyć, jak przychodzi. Brał ją na kolana, pakował cukierki do ust, dziwnie pachniał, przynosił szabelkę, czapkę konduktorską. Chciał, aby urodził się chłopak, aby mogli być na „ty”, kolegować się, być przyjaciółmi, w przyszłości chodzić na dziewczynki. Ola wytrzymywała burzę, którą sprowadzał każdorazowy pobyt ojca. Nic nie było na swoim miejscu, ojciec chodził pijany z kąta w kąt, służąca uciekała, matka zamykała się w sypialni. Ola była wystawiona na ojca. Nie cierpiała pocałunków, zarostu. Chciał, aby maszerowała z nim przez miasteczko, ale ona odmawiała. — Stój — mówił ojciec — usiądź — mówił ojciec. Drgała, szczękała zębami, nie chciała usiąść. Krążyła po pokoju. Zamykał drzwi. — Czego ty chcesz ode mnie? — mówiła czasem. Niekiedy przytulała się do niego. Zapach lawendy, alkoholu. Gonił ją po pokoju. Usiłowała wyskoczyć przez okno. I kazał siedzieć, podczas gdy ona nie miała czasu. Nie miała go nigdy.
Kończył się pobyt ojca. Wyskakiwała natychmiast z pokoju i biegła przed siebie. Zazwyczaj do pani, która miała trzydzieści kotów. Wlatywała do niej, rżąc i o odruchach konia — mogła dowolnie ruszać wszystkimi partiami skóry. Pani to była emigrantka z Rosji. Koty miały miejsca na bibliotece zmarłego męża: półki i każdy kot miał swoje miejsce. Czasem było słychać w nocy z rosyjska mówiącą panią: — Wańka, ty znowu napaskudził.
Za miasteczkiem było jezioro Czarne. Zawsze nieruchome i trzciny na brzegu. Za jeziorem moczary. Czaple i kanał. Gdy się