Marysia, która przyniosła psy, nie miała już żadnego. Patrzyła, co będą robić z jej szczeniętami. Wszyscy szli do pewnego lasku, w którym czuli się bezpiecznie. Tam rosły małe sosenki i był mech. Usiedli na ziemi. Piotr podniósł jedno szczenię.
— Zobaczymy, jak długo będzie piszczeć.
Trzymał je parę minut. Marysia odebrała dwa pieski. Zrobiła rodzaj uprzęży z trawy i kazała ciągnąć gałąź. Ale nie umiały, rozpełzały się na różne strony.
— Spróbujemy, czy pływają.
— Głupia.
— To co będziemy robić?
— Spróbujemy, czy one potrafią nie żyć.
— Co?
— Głupia. Zrobimy je nie żyć.
— W jaki sposób?
— Będziemy się bawić w pogrzeb.
Nie patrząc na siebie wzajemnie, robili trumny z gałązek.
— Tak się robi.
Przewiązał gałązki trawą.
— Ja będę ksiądz — powiedział.
Włożyli szczenięta do trumien. Szedł na przedzie, za nim dziewczynki. Nieśli trumny ze szczeniętami, na przodzie szedł ksiądz z krzyżem. Szczenięta piszczały. Czy można je zrobić nieżywe? Muchy to nie był przykład. Chodzi o to, aby były z mięsa. Szli pomału w głąb lasku.
— Tu.
Zatrzymali się. „Tu” było piaszczyste miejsce. Usiadł na ziemi, krzyżem wykopał pierwszy dołek. Jedno szczenię wylazło z trumny.
— Trzymaj je.
Wykopał trzy. Wstał i zaczął naśladować księdza. Trzy dziewczynki stały nieruchomo.
— Nooo! — powiedział.
W milczeniu zagrzebali pieski. Było widać lekkie wzniesienia.
Ubijali piasek nogami.
— Nie ruszają się więcej.
— Nie.
— Ale nie umarły?
Jedna chciała iść na stronę. Ola powiedziała, że mama jej pozwoliła wyjść tylko na chwilę. Słońce już zachodziło. Biegła do domu.
Strona:Leo Lipski - Powrót.djvu/267
Ta strona została uwierzytelniona.