— Gdzie byłaś tak długo?
— Bawiliśmy się.
Czuła, że jest wtajemniczona, jakby przeszli wspólnie przez ogień. Jakby byli razem na gwieździe. Co uważała za możliwe. Wierzyli, że wszystko jest możliwe, ale nie wiedzieli, co to jest śmierć. Poza tym jak wieprza rżnęli.
Małe rudziątko (nikt w rodzinie nie był rudy, nawet aptekarz; zachowała się legenda, że babka matki była ruda, ale to nie było pewne) straszyło okoliczne dzieci bajkami, w które nie wierzyła. O upławach, o topieniu. Dopiero po tym, jak opowiadała przez godzinę nieprawdopodobne brednie, zaczynała się sama bać. Brednie, od których dostawała gorączki. Więc upławy i pesarium zaczynały walkę. Pesarium miało kłodę z drzewa. Upławy były chytre. Upławy były z przodu i śmiały się, a inne upławy z tyłu dusiły. I używała całych wersetów z Biblii, a dzieci starsze od niej oblatywał strach. Bladły, nie słyszały, jak je wołano. Strach zaciskał się w niej samej też, tak że urywała w środku i mówiła: — I koniec. — Nie mogła złapać tchu. Zjeżona, rude włosy i piegi: mała, centkowana pantera.
Matka Oli była nauczycielką. Zrujnowany dworek z zaniedbanym obejściem. Parę ciemnych wilgotnych pokoi. Pianino, trochę reprodukcji. Parę książek czytanych ciągle, przez pokolenia; ojca pamiętała jeszcze, jego posesję, stary dom za miastem powiatowym, z dziko już rosnącymi jabłoniami, album z fotografiami. Obrazy materializowały się na chwilę i znikały: ona, czarnowłosa panna z przyszłym nieudanym mężem na jakimś balu, matka, której nie pamiętała, i miłość, która się nie udała. Ucieczka tutaj z resztkami majątku.
Była tu lubiana za bierną łagodność, urodę mimo utycia, pozostałość prowincjonalnej elegancji. Niektóre dziewczęta, uczennice, kochały się w niej. Niektóre próbowały się tak czesać jak ona i tym zwrócić jej uwagę. Lekceważyła to. Lubiły nosić jej teczkę do domu. Była sprawiedliwa, nie miała faworytów.
Nie miała dobrych znajomych — kobiet. Tylko mężczyźni. Nie brała ich nigdy na serio. Uważała ich za dziwaków, maniaków. Nie żyła z ojcem Oli, dla którego miała pogardę. Żyła natomiast obecnie z aptekarzem. To był szaleniec na swoją modłę, aptekarz wdowiec — tak przynajmniej mówił — chodził przed nią na kolanach dosłownie (na przykład: — Przyjdź tu na kolanach i przeproś), pełzał, w czym już znajdował przyjemność, ślinił się (czego bardzo nie lubiła), był obleśny (co lubiła). Podczas wakacji wyjeżdżali ra-
Strona:Leo Lipski - Powrót.djvu/268
Ta strona została uwierzytelniona.