zem. Pozostawiał w aptece zastępcę niedołęgę i po powrocie musiał dużo pracy wkładać, aby naprawić, co tamten zaniedbał.
Szaleństwo aptekarza polegało na tym, aby mieć środki naturalne. W witrynie apteki stały dwie ogromne kule, jedna napełniona płynem czerwonym, druga zielonym. Gdy wchodziło się do apteki, dzwoniło i wynurzał się z cienia aptekarz. Wychodził z miejsca, nad którym wisiał ogromny szyld „Laboratorium”. Od znachorów i zamawiaczy skupował strój bobrowy (wydzielina okołomosznowa), który uchodził za znakomite lekarstwo na serce i choroby nerwowe. Poza tym niedojrzałe makówki, ziele jaskółcze (herba Chelidonii), nasiona kulbczycy (semen Strychni), ziele lobelii (herba Lobeliae) i inne. Kazał uważnie zbierać, o danej porze roku, w miesiącu, przy księżycu czy rannej rosie, a znachorzy i zamawiacze kiwali głowami i wiedzieli swoje. Robił mikstury, od których głowa się kręci, i miał dużo szczęścia, że nie było wypadków śmiertelnych. Naturalnie sprowadzał johimbinę. Preparował, mieszał, dodawał efektownych barwników i w dzień targowy było u niego pełno. Lekarz, którego wzywano z sąsiedniego miasteczka tylko do umierających, miał skromną praktykę. Za to on przyjmował w laboratorium, gdzie opowiadano mu świństwa, które chciano zrobić, które się udały, które się nie udały.
Miał z tego całą pociechę. Bawił się znakomicie. Był w środku każdej intrygi. Wiedział o wszystkim. To była jego skromna ambicja. Był uczynny. Ułatwiał poronienia przy pomocy sporyszu (Secale cornutum). Największy wpadunek miał z kantarydą z przyszczawek (Lytta vesicatoria). O mało nie umarł pewien chłop. Rozkoszował się swoimi możliwościami. Mógł mężczyznę doprowadzić do tego, że nie mógł, a kobietę, że bardzo chciała. Był bezkonkurencyjny. Trzeba się było mieć na baczności, gdy się szeptało tajne życzenie. Do niego należała książka ginekologiczna, którą czytała Ola.
Na środku rynku stała Matka Boska. Na niebiesko pomalowana. Wszędzie przeświecały gipsowo białe płaty, farba odpadała, była bowiem znużona zawiejami i deszczem. Koło niej szczypały trawę chude kozy. Kozy były własnością i właściwością Icka, który trzymał karczmę. Icek z karczmy miał tuż obok dwie morgi ziemi, które uprawiał. Miał ziemię piaszczystą. Sadził na niej kartofle i trochę jęczmienia. Orał swoim zdechłym konikiem. Kartofle się jakoś udawały. Jęczmień — mało. Icek chodził do chłopów, którzy, w dobrej wierze, dawali całkiem sprzeczne rady. I Icek mówił: — Dlaczego ten jęczmień się nie udawa... — Coś z kozy miał w ogóle i głos miał kozi.
Strona:Leo Lipski - Powrót.djvu/269
Ta strona została uwierzytelniona.