rzysta się z lata, aby zrzucić trochę grzechów. I pozostawić trochę, aby gryzły. Tak ma się co robić w noce, w zimowe wieczory. Wtedy straszna nuda boruje bardziej niż grzech śmiertelny. Nie można spać dwanaście godzin. Nawet na piecu. Najwięcej ataków szału w zimie. To nie wystarczy, że rąbie się przeręble i ryby wyskakują na wierzch. Zawraca się głowę snami i strachami. Wynajduje się strachy spod ziemi.
Na jarmarku Ola miała pełne oczy. Była zatumaniona. Każdy jarmark opłacała bólem głowy. Szła wtedy do domu, kładła sobie gorącą flaszkę na głowę i potem wracała.
Szwendała się za Żemajtisem. Nie odstępowała go. Była zazdrosna o niego, choć jej wcale nie znał. Gdy mówił z jakimś chłopem, to nienawidziła chłopa. A jeszcze gorzej z chłopką. Miał małe zawiniątko, z którym wszedł do apteki: „Świeże pijawki”. Długo czekała przed tym napisem. W końcu wyszedł. Chodziła za nim. Zauważył, ale nic nie mówił.
Nagle obrócił się i zapytał, czego chce. A ona milczała. Zapytał znów, a ona milczała. W końcu poprosiła niepewnie, aby ją zabrał do bobrów. Kazał jej się spytać, czy mama pozwala. Poprosiła, aby sam zapytał mamę, bardzo prosiła, aż jej przyrzekł i musiał przyrzekać pięciokrotnie.
— Tylko trochę zabrać. Do lasu. Do bobrów.
Uśmiechnął się. Powiedział, że za dwa tygodnie pójdzie. Spytała, czy na pewno. Na pewno. Złożyła mu ukłon, jaki widziała na średniowiecznych obrazkach. Odkłonił się poważnie, zginając się wpół. Potem poszli w różne strony. Żemajtis był stary, siwa broda, w domu tkany białoszary płaszcz, przewiązany pasem z kutasikami. Nogi w łapciach. Spodnie białe, przypominające gacie. Jeszcze przez chwilę widoczny wśród namiotów i bud.
Brudna woda płynęła rynsztokiem, nawet na rynku. Poza tym śmierdziało uryną, zwłaszcza w dzień targowy, który wypadał w czwartek. W różne piątki Ola wychodziła niby tak i podpatrywała Żydów. Nie było ich dużo. Sklep Eichlera, kwas, Icek. Brakowało wielu do dziesięciu, aby można było się modlić. A przecież niekiedy modlili się. Kiwali się, mieli pretensję do Boga, krzyczeli, wyzywali nawet głośno. Napierali na Niego. Chcieli, już chcieli od Niego. Robili Mu wymówki. To nie było to co w kościele. Byli jakby z Bogiem bliżej w modlitwie. To, że kiwali się raz w jedną, raz w drugą stronę, nie było wcale z pokory. Były to gwałtowne ruchy, dawne, pradawne, jak u zwierząt. Ruchy namiętne. Krzyczeli na Boga ostrym głosem. Upominali się o coś, nawet — może — grozili Mu. Taki był ton modlitwy.
Strona:Leo Lipski - Powrót.djvu/271
Ta strona została uwierzytelniona.