świeżą trawą. Nie próbowała nawet przejść. Wiedziała: moczary, moczary.
Wyskoczyła z łóżka. W przyległym pokoju pali się lampa naftowa, tam była służąca Maryna. Maryna klęczy nad swoim kuferkiem zrobionym z drzewa, malowanym na czarno w kolorowe wzory. Kufer otwarty. Naklejanki. Dużo. Jakiś święty i na samym środku Matka Boska, ciemnoskóra. Zawiniątko. Bielizna świeża. Chusta, którą wkłada co niedziela. Lusterko.
— Co ty chcesz, smarkulo?
— Czy nie było tu nikogo?
— A co by miał być...
— I nic nie słyszałaś?
— A nic.
— Nie słyszałaś, żeby kto ze mną rozmawiał?
Wzruszyła ramionami. Nic nie odpowiedziała. Ola poszła.
Owo siedziało na komodzie:
— Była południca, która nie miała kogo obłapiać. Jej oczy zrobiły się strasznie duże, wygłodniałe...
Maryna śpiewa: Da worebieja żona śliczna nadobna była, hocki cwir, cwir, niebożę...
— I błąkała się po bagnach, lasach. Tam znalazła topielca i wskrzesiła na południowe lato. A nim kręciła, kręciła. Stawał się marniejszy topielec. Ciało z niego odpadało, zjadały go pomalutku, pomalutku gawrony. I południca miała z niego mało. Już mu oczy wylazły, już mu noga odpadła.
Maryna: „Śliczna nadobna była, dzień da wieczora piła...”.
— Wtedy orłem spadł na nią zły, pazurami chwycił i zamienił na rybią dziewczynę.
Mrugnęła oczami i owo zniknęło. Ola znów z łóżka do komody.
Warstwa kurzu starta, gdzie owo siedziało, kurzu, który miała jutro zetrzeć Maryna.
I tej nocy kwietniowo-majowej Ola nie spała. Pod płotem śpi kałuża, nów się jej przygląda, pająk rozstawia sieci i zamarł, niewody srebrne w ogrodzie. Maryna nuci: „Oj kazali ludzie da ludzie...”. Nieruchome, zawieszone w trwaniu, sumy spały na dnie Czarnego, topielca obgryzają małe rybki, ozimina zaczyna kłosować w lepkiej ziemi, osika drży, trrr, trrr, chrabąszcze mrowią się już na liściach brzozy, długi cień aptekarza stoi i patrzy, czy nadchodzi Żemajtis. I czapla śpi na jednej nodze.
Strona:Leo Lipski - Powrót.djvu/274
Ta strona została uwierzytelniona.
[„Kultura” 1964]