Ten drugi chłopczyk był jedynym bratem dziewcząt-saren, które były podobne do siebie, jakby odlane, na trochę różny sposób, z jednego doskonałego metalu. Miały wąskie, długie oczy, pływające w niebieskiej glicerynie, cerę brązową, śliczne szyje, proste nosy, czerwone wargi, trzymały się prosto z nieludzką gracją. On, jedyny męski potomek, miał lat pięć. Wstawał na poranną modlitwę, gdy był prawie świt, kiedy to służący z bóżnicy wołali, budząc mężczyzn: „Jidiloch, jidiloch, wstawajcie, wstawajcie”. Głos zanikający. Było to pomiędzy Nowym Rokiem a Sądnym Dniem. Budził ojca, który mocno spał.
Wiem o nim mało. Ale wiem, że jego powinien by malować Velázquez, bo on jest królewiczem wszystkich czasów. Gdy usiłuję go przypomnieć sobie, nie mogę. Jest zbyt nieokreślony, jakby podlegał prawu Heisenberga; o drgających konturach, przezroczysty, wąska ręka, szara jak u dwuletniego dziecka. Jego opowiadania o systemie kar w chederze: najpierw należało wejść pod stół, potem pod łóżko; fantastyczne plany — zamiana części fajki na cukierki.
Mówił mi też, że uczą się modlitw „Szma Izrael” — Słuchaj, Izraelu; „Mode ani” — Ja dziękuję; i różnych „Brachot” — błogosławieństw przy jedzeniu owoców z drzew, owoców z ziemi. Tą drogą doszliby w ciągu roku do Ksiąg Królów i Ksiąg Proroków.
On już odchodzi ode mnie. Zasnuwa się jak mgłą. Gdy jemu coś się stało, to nie mamy prawa istnieć, ani ja, ani Ty.
I działo się to na rogu ulicy Bożego Ciała, koło kościoła Bożego Ciała, niedaleko Skałki.
Strona:Leo Lipski - Powrót.djvu/278
Ta strona została uwierzytelniona.
[Zapis 1981]