— Uwaga, Pola zaczyna myśleć.
Filip jadł śledzia i mrucząc, deklamował wiersze: najpierw fragmenty Żab Arystofanesa, potem Remedia Amoris, potem koniec pierwszej części Fausta, potem Bołotnyj popik Błoka, potem Wielki testament Villona, potem La lunę Musseta — wszystkie w oryginale i z komiczną dystynkcją... nagle coś sobie przypomniał. Zaczął mnożyć stałą h Plancka przez jakąś inną liczbę i twarz mu poczerwieniała z wysiłku.
Emil był też nieprzytomny tego wieczoru. Siedział przy stole, jadł machinalnie leguminę, nie czując jej smaku, nie słyszał, co Janek mówił do Poli, i jego oczy były nieobecne. Pola musiała nim potrząsać, zanim oprzytomniał.
— Chcesz iść do kina na Hôtel du Nord?
— Nic nie chcę.
— On ma już na dzisiaj dosyć, daj mu spokój — powiedział Janek, uśmiechnął się niepewnie i poczerwieniał.
Czarna burza stoi na zachodzie. Nieruchoma: coś z Golema. Cisza zawisła między wodą a niebem.
Palce Ewy sypią iskry w oczekiwaniu, oczy jej są nieruchome.
Cisza nakrywa ją jak dzwon.
Odetchnęło niebo głęboko, jak człowiek mówiący „nareszcie”, i wtedy wiatr zerwał się z uwięzi i unosił mewy i jastrzębie, jak liście, i ciskał je o wodę i ciskał je o ziemię.
„Kraby wyrzuca morze, ryby rozbijają głowy o skały, delfiny uciekają w głąb, co robią meduzy?”
Wtem błyskawica rozpruła chmury, jak nóż pierzynę, i obnażyła ich macice z ognia.
I stało się.
Marynarz w gumowym płaszczu i gumowych butach zniósł ją półutopioną z mola na brzeg.