Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bene, idź i niech opatrzność kieruje twymi krokami.
Franek, otrzymawszy błogosławieństwo na drogę, a wypchawszy podeszwy tekturą, albowiem deszcz padał, udał się na rynek zbytu, wątpiąc o pomyślnym rezultacie swej wycieczki.


∗                              ∗

— Aaa..., moje uszanowanie, sługa najniższy pana dobrodzieja, czem służyć mogę?
— Jestem Kleofas Pietruszkiewicz, właśnie tego... ten przyszedłem ee...e... no tego, panie dobrodzieju — kupić obraz!
— Bardzo miło, bardzo przyjemnie, Wacław Bemolewski do usług, z kurtuazją i przesadnym ukłonem powitał zastępca gospodarza mieszkania przybyłego nabywcę.
Łaskawy pan zapewne na imieniny córeczce, żonce, — niespodzianka? tak, tak podarunek wartościowy dodatnio wpływa na potęgę uczucia wdzięczności, a cóż jest bardziej cenne w dzisiejszych czasach niż obraz i to obraz tęgiego artysty. — Dziś, panie łaskawy, po obrazy, po dzieła sztuki to ogony niczem po cukier lub spirytus. Właśnie przed chwilą literalnie z kolegą byliśmy atakowani, tylko, że to proszę pana, artyście oddać w obce ręce produkt swego natchnienia, to z przeproszeniem pana dobrodzieja za porównanie, to samo, jakby pan szanowny musiał oddać komu swą córeczkę. A propos, jakże zdrowie żony, dzieci czy zdrowe? — gradem słów zasypał Wacek gościa oszołomionego taką uprzejmością.
— Ależ tego... panie dobrodzieju, co chciałem rzec ten tego, ja nie mam żony ee... ten tego i dzieci także.
— A to przepraszam, mnie się wydawało, że pan szanowny żonaty. No nic nie szkodzi, bagatela, nawet lepiej, bo to panie dzisiaj małżeństwo