Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/20

Ta strona została uwierzytelniona.

— Warjat!??!
— Idjota!? zareplikował Franek na opinję Wacka i w milczeniu począł szybko mierzyć pokój krokami, jakby coś ważąc, namyślając się. Nagle stanął przed Wackiem.
— Ściągaj buty! — tonem, usuwającym wszelki sprzeciw, padł jak cięcie szabli, krótki rozkaz Wacka.
— Słuchaj, pało głupia, jeżeli zwarjowałeś, to nie rób ze mnie drugiego warjata, — opozycyjnie zauważył Franek nie zdradzając najmniejszej chęci podporządkowania się dziwacznemu rozkazowi.
— Mówię ci, ściągaj swe buty!
— A ja ci powtarzam, żeś warjat.
— Poraz trzeci rozkazuję ci, Wacławie Bemolewski — zdejm buty, albowiem będziesz żałował — uroczyście powtórzył.
— Już żałuję, bo niechybnie będę musiał cię oddać do szpitala warjatów.
— Nie zdejmiesz?
— Nie!
— Stanowczo?
— Kategorycznie!
— Więc za co wykupimy zastawioną „Miljonówkę“ — nie wytrzymał Franek doprowadzony do pasji uporem Wcaka.
— Czyżby... wygrana?!?
— Czytaj! — rzekł Franek, podsuwając pod nos koledze wydanie poranne gazety.
Błyskawiczne rzucenie okiem na numer wygranej w zupełności wystarczyło Wackowi, aby rzucił się na szyję przyjacielowi.
Wacek lotem zrozumiał, jaką rolę Franek przypisywał butom. To też gorliwość jego w rozbieraniu się poszła tak daleko, że już na ofiarę molochowi długu zdjął nie tylko buty, ale ubranie, byle tylko wykupić zastawioną „miljonówkę“ na