Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/21

Ta strona została uwierzytelniona.

którą fortuna, tym razem już nie ślepa, spojrzała łaskawym okiem.
— Franek z gorączkowym pospiechem chwycił ubranie przyjaciela, aby spieniężywszy je, zwrócić dług chwilowemu depozytarjuszowi szczęśliwego biletu. — Wyskoczył z mieszkania jak bomba, tak radośnie, jak tylko może skakać szczęśliwiec, któremu fortuna uśmiechnęła się miljonowym wdziękiem.
— Wacek wlazł do łóżka i marzył.
Upojony szczęściem, radością śnił, a rozbujała fantazja kazała mu odgrywać rolę wielkiego burżuja. Co też ja najpierw kupię? Aha, przedewszystkiem wydam swe kompozycje, pewną sumę przeznaczę kasie „Towarzystwa Zjednoczonych artystów wstydzących się żebrać”, snuł Franek barwną nić niedalekiej rzeczywistości. — Tak się zagalopował w swych projektach, że zapomniał nawet wyznaczyć sumę niezbędną na kupno sobie ubrania.
Nerwowe pukanie do drzwi przerwało Wackowi baśń, która zaczynała być już samym życiem. Muzyk zerwał się z łóżka, aby otworzyć przyjacielowi drzwi, który niósł szczęście dwojga istot.
— Masz? — tajemniczo i z niepokojem zapytał muzyk.
Zamiast odpowiedzi Franek rzucił się na szyję Wackowi.
Spoiło ich w uścisku serdecznym szczęście, to szczęście, które tak rzadkim bywa gościem w podniebnych strefach dzieci muz.
— Trzeba będzie — po chwili zaczął Franek — jutra zrana iść do Państwowej Kasy Pożyczkowej i miljon, człowieku, wysypią ci na łapy.
Słyszysz, Wacku, miljon! — słyszysz?
— Miljonerze Franciszku Pędzelkiewicz, pospolity burzuju, uszy do góry, jutro zaczniemy żyć całą gębą.
Wyobrażam sobie miny naszych wierzycieli?