Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/23

Ta strona została uwierzytelniona.

I nasi miljonerzy, pupile fortuny, zastanawiali się nad sposobem kupienia czegoś do spożycia.
— Mam myśl — rzucił Wacek po namyśle.
— Jaką?
— Ściągaj buty!
— I co z tego? — nieufnie zapytał Franek.
— I co z tego? — ciężko myślisz, — zrobię z twoimi butami to samo, co ty z moimi.
— A kto pójdzie je sprzedać?
— Prawda? w tym sęk — zastanowił się Wacek, spoglądając na swe odzienie rajskie, w którym krawat z małym powodzeniem odgrywał rolę listka figowego!
— Ale wiesz co? zagadnął Franek.
— No, no? gadaj.
— Myśl miałeś nie złą — wolno i z rozmysłem rzecze Franek — zdejmę buty i poczekamy na handełesa!
Co dobra?
— Wiesz, Franku, że zaczynam coraz bardziej przekonywać się o twym niepospolitym darze orjentacyjnym. Pasujemy do siebie jak dwa grzyby w barszczu. Ja daję pomysł, koncepcję twórczą, a ty wykonywasz. Świetnie, powiadam. — Ściągaj brateńku buty!
Jakoż niezadługo ciasne podwórze kamienicy napełniło się judejskim nawoływaniem skupywania wszelakiej starzyzny, a pod tę kategorję właśnie buty Franka najzupełniej podpadały.
Tranzakcję zawarto po pewnych rokowaniach. Handlarz nieco dodał, artyści więcej opuścili. — I tak nasi jutrzejsi miljonerzy poczuli przedsmak przyszłej fortuny, posiadając kilka marek w kieszeni.
— A co teraz? spytał Wacek — nie sądzę, abyś markami się nasycił?
Hm! — zastanowił się Franek — w którego zdolność orjentacyjną Wacek tak dogmatycznie