Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/32

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zrobi się!
— Możeby zacząć — udzielał wskazówek redaktor — naprzykład w ten sposób, naturalnie wstęp tłustemi czcionkami: „Jak przewidywaliśmy i t. d. a potem: „Osierocone społeczeństwo pokryte kirem żałobnym“, albo nie, zostawić „Jak przewidywaliśmy itd. itd., a następnie: „Jak piorun z pogodnego nieba!“
— Zrobi się! — zapewniał specjalista obciążony misją podtrzymania honoru poczytnego dziennika.
— A teraz czas mi w drogę. Nie przeszkadzam kochanemu redaktorowi — czas to pieniądz. Radca Dyrdalski się oddalił — przedtem uścisnąwszy dłoń redaktorską.
— Tylko, radco drogi, nie opowiadajcie aby o śmierci Bujalskiego naszej konkurencji.
— E, cóż znowu, kochany redaktorze — przeciem wam życzliwy. Mój ojciec trzymał waszą gazetę, dziad, pradziad a i ja jestem waszym dożywotnim prenumeratorem.
Jeszcze jeden uścisk dłoni, zapewnienia serdecznych uczuć.
— Matołek — zaopinjował redaktor po wyjściu radcy. — Prenumerator dożywotni! Gdybym miał samych takich prenumeratorów, to mógłbym nakład powiększyć o 100.000 egzemplarzy. Darmo, to bierze. Tfu, w świętym oburzeniu splunął redaktor i zabrał się do swego arcydzieła.
— Panie redaktorze! — pan Scyzoryk powiedział, że dzisiaj gazyta bendzie przez depeszów — jednym tchem wyrzucił chłopak redakcyjny.
— Co! jakto!? dlaczego!?
— A no bez to, co nima nijakiego telegrafu.
— Idź do djabła! — Skaranie boskie, naprawdę zwarjować można.
— Drrr... drrr... dryń... drrr....
— Hallo!
............