Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/33

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zaraz, zaraz jagódko, poczekaj z obiadem.
— O jej, jej, jej, ratuj Jezu!.... depesze, tam obiad, tu nieboszczyk...
Doprawdy zwarjuję, nie mogę dłużej — łapiąc się za głowę, wściekał się redaktor poczytnego pisma. —
— Panie redaktorze, nie wyleziemy z gazetą przed północą! — co to za porządki — rzecze wydawca wchodząc zły jakby go pchła ukąsiła.
— Zupełnie w porządku, panie dyrektorze — ratując sytuację sumitował się redaktor — robota idzie jak po maśle.
— Tak, po maśle, tylko zecerzy stoją, bo materjału niema.
— Niemożliwe? — Panie Ogórek — woła redaktor, chcąc z kolei wywrzeć złość na reporterze — chodź no pan.
— Jestem!
— Co z pana za reporter, kronika bieżąca uboga, nic wiadomości potocznych z miasta. Politykę już się robi, nekrolog jest, depesze będą, gdzie wiadomości, kronika panie!...
— Za pozwoleniem, odciął się reporter — nie od dzisiaj pracuję po gazetach, obowiązki swe spełniam bez zarzutu. Dałem do kroniki 3 pożary, dwie zdechłe krowy, 5 wściekłych psów, jednego podejrzanego, i jedno dziecko podrzucone, — robię ponad siły!
— Każ się pan wypchać swoją kroniką — tracąc równowagę spokoju — wrzasnął redaktor naczelny poczytnego dziennika.
A pan, panie redaktorze — ma wolną wolę zrobienia ze swemi wstępnymi artkułami co się tylko podoba, włącznie z wytapetowaniem się od zewnątrz i na wewnątrz — nie wytrzymał śmiałek.
— Drr, drryn drr.
— Przepraszam, panie dyrektorze chwilkę. — Halo, proszę, tu redakcja.
............