Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

— Panie redaktorze, zerżnij pan tych żydów. Całą sprawę dokumentnie wyłożę jak na świętej spowiedzi.
— Jutro, jutro moja Pani, nie mam czasu, proszę przyjść później!
— A no jeżeślis tak to dobrze. Przyndę jutro, zalecam się do pańskiej pamięci. Do widzenia się z panem.
Posiedzicielka magla wychodzi z gabinetu wygrażając chłopakowi, — który polecił jej zalecać się pamięci Belzebuba.
Kiedyż ja dokończę pisanie artykułu — zrozpaczony redaktor myśli.
Po względnej ciszy, sądząc iż nikt nie przeszkodzi zanurzył pióro w atramencie, utkwił wzrok w zwykły punkt sufitu i już mlaśnięcie językiem w prawo i w lewo miało świadczyć o procesie dojrzewania myśli, gdy tłoczy się do gabinetu okazałej tuszy szlagon i na wstępie:
— Panie, zęby powybijam całej redakcji, jak mi będą paszkwile pisać o mojej córce. Wczoraj czytam w gazecie, a tu, w imię ojca i syna, dowiaduję, że córka moja, porodziwszy bliźnięta, otruła się kwasem siarczanym.
Wstydź się pan, taki stary a... tfu, że już nie powiem, bo szanuję pański łysy łeb.
Córka moja cierpiała na zwykłą niestrawność, a tu robią z tego skandal w porządnej rodzinie, jakby nigdy pana brzuch nie bolał.
Tfu, do choroby ciężkiej.
Święte oburzenie ojca rodziny, wyładowawszy się w ten sposób, znalazło jeszcze ulgę dodatkową w energicznym trzaśnięciu drzwiami, że aż ostatnie dwa zęby trzonowe pana redaktora zadrżały w fundamentach.
Epizod ten trwał krótko, wprost błyskawicznie, a tak w swej grozie wymownie, że mimowoli redaktor pomacał językiem, czy jego zęby siedzą na właściwych miejscach.