Gdy podchodził ku drzwiom, nieznajomy głos mówił:
— Wszystko zależy od tego, czy rozumnie i ze świadomością weźmiemy się do tej sprawy.
Konstanty Lewin zajrzał w drzwi i zobaczył, że mówiący jest młodym człowiekiem z ogromną czupryną, ubranym w robotniczą bluzę; młoda, ospowata kobieta w wełnianej sukni siedziała na kanapie. Mikołaja nie było widać. Konstantemu zrobiło się przykro na myśl, że brat jego żyje wśród tak zupełnie obcych sobie ludzi. Nikt nie zauważył jego przybycia, i Konstanty, zdejmując kalosze, przysłuchiwał się młodemu człowiekowi w bluzie, rozprawiającemu o jakiemś przedsięwzięciu.
— Niech je tam djabłi wezmą, te uprzywilejowane klasy — odezwał się Mikołaj, pokaszlując.
— Masza, pomyśl o kolacyi i daj wódki, jeśli jest jeszcze, a jeśli niema, to poszlij.
Kobieta wstała, wyszła za przepierzenie i ujrzała Konstantego.
— Jakiś pan przyszedł, Mikołaju Dmitriczu — odezwała się.
— Kto tam? — dał się słyszeć gniewny głos Mikołaja Lewina.
— Ja — odpowiedział Konstanty Lewin, wychodząc na światło.
— Co za ja? — jeszcze gniewniej zapytał Mikołaj. Słychać było, jak Mikołaj prędko wstał, zaczepiwszy o jakiś mebel, i Lewin ujrzał we drzwiach, tak dobrze znaną sobie, a jednak uderzającą swą dzikością i chorowitością, ogromną, chudą postać brata z olbrzymiemi oczami, w których malował się zawsze wyraz przestrachu.
Mikołaj był jeszcze bardziej chudym, niż trzy lata temu, gdy Konstanty widział go po raz ostatni; ubranym był w krótki surdut, włosy miał rzadsze, twarde wąsy zakrywały mu, jak dawniej, usta, też same oczy ze zdziwieniem i naiwnie patrzały na wchodzącego.
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/125
Ta strona została skorygowana.