Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/130

Ta strona została przepisana.

— Nie chcesz pan zostać na kolacyi? A więc do widzenia? Przyjdziesz pan jutro ze ślusarzem?
Gdy Krycki wyszedł, Mikałaj Lewin uśmiechnął się i mrugnął za nim.
— Też trochę głupi — rzekł po cichu. — Znam go dobrze...
W tej chwili Krycki stanął znowu we drzwiach i zawołał na Mikołaja.
— Co pan powie? — zapytał Mikołaj i wyszedł do niego na korytarz.
Lewin zapytał Maryi Nikołajewnej, gdy pozostali sam na sam:
— Pani dawno już żyje z bratem?
— Już drugi rok. Zdrowie jego popsuło się bardzo. Zadużo pije — odpowiedziała.
— Pije?
— Wódkę pije, a to mu szkodzi.
— Czy bardzo pije? — szeptem zapytał Lewin.
— Dużo — odrzekła, oglądając się z trwogą na drzwi, w których stanął Mikołaj Lewin.
— O czemżeście rozmawiali? — zapytał Mikołaj, marszcząc się i spoglądając z przestrachem na nich oboje.
— O niczem — odpowiedział po cichu Konstanty.
— Nie chcecie mówić, więc nie mówcie. O czem ty możesz z nią rozmawiać? Ona jest dziewczyną, a ty, panem — rzekł Mikołaj, potrząsając głową. Jak widzę, wszystkiemu przyjrzałeś się i oceniłeś, i ze współczuciem patrzysz na moje błędy — dodał po chwili, znów podnosząc głos.
— Mikołaju Dmitriczu! Mikołaju Dmitriczu — zaczęła znów szeptać Marya Nikołajewna, zbliżając się ku niemu.
— No dobrze, dobrze!... A kolacya?... Już niosą ją — dodał, zobaczywszy lokoja, wchodzącego z tacą. — Postaw tutaj — przemówił gniewnie, i w tej chwili wziął karafkę, nalał kieliszek i łapczywie wypił — Chcesz? napij się! — zwrócił się do brata. Wypity kieliszek rozweselił go widocznie.