Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/17

Ta strona została skorygowana.

— To ja — odezwał się twardy lecz przyjemny głos kobiecy i z za drzwi wysunęła się surowa, ospowata twarz niańki, Matreny Filemonównej.
— Cóż tam takiego, Matreno? — zapytał Stepan Arkadjewicz podchodząc ku niej.
Pomimo, że cała wina leżała po stronie Stepana Arkadjewicza i że on sam przyznawał to, jednakże wszyscy w domu, nawet niańka, główna przyjaciółka Daryi Aleksandrównej, trzymali jego stronę.
— Cóż tam takiego? — powtórzył niechętnie.
— Idź pan jeszcze raz przepraszać. Jak Bóg da. Męczy się biedaczka, tak że aż żal bierze patrzyć na nią, o i w domu wszystko do góry nogami. Zlituj się nad dziećmi, panie. Niech pan przeprosi. Cóż robić...
— Kiedy mnie nie przyjmie...
— Ty, panie, w każdym razie zrób swoje. Pan Bóg jest miłosierny, do Niego módl się, panie, do Niego.
— No dobrze, idźcie już, Matreno — odpowiedział Stepan Arkadjewicz, oblewając się rumieńcem. — Podaj ubranie, zwrócił się do Mateusza i energicznym ruchem zdjął z siebie szlafrok.
Mateusz trzymał już przygotowaną koszulę i z widoczną przyjemnością włożył ją na pulchne i starannie pielęgnowane ciało swego pana.

III.

Skończywszy się ubierać, Stepan Arkadjewicz skropił tużurek perfumami, poprawił mankiety i kołnierzyk, zręcznie porozmieszczał po kieszeniach papierosy, pugilares, zapałki, zegarek z podwójną złotą dewizką i brelokami, zmiął w ręku chustkę i czując się czystym, zdrowym i fizycznie wesołym, pomimo swego nieszczęścia, wyszedł, kołysząc się z lekka na nogach, do jadalnego pokoju, gdzie już czekała na niego kawa, a obok niej listy i papiery z biura.