Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/263

Ta strona została skorygowana.

cność tego dziecka wywoływała w Annie i we Wrońskim wrażenie, podobne do wrażenia, jakiego doświadcza marynarz, który widzi na kompasie, że kierunek, w jakim okręt szybko płynie, różni się znacznie od właściwego kierunku, lecz który nie może powstrzymać tego ruchu, i który wie, że każda minuta oddala go coraz bardziej od właściwej drogi, boi się zaś przyznać do tego, gdyż musiałby w takim razie zdać sobie jasno sprawę, iż czeka go nieuchronna zguba.
Dziecko to wraz ze swym naiwnym poglądem na życie było kompasem, pokazującym im stopień zboczenia od tego, o czem oboje wiedzieli, lecz o czem nie chcieli wiedzieć.
Tym razem Sieroży nie było w domu: Anna była zupełnie sama i siedząc na tarasie, oczekiwała na powrót syna, który wyszedł na spacer jeszcze przed deszczem. Matka wysłała lokaja i pokojówkę szukać go i zniecierpliwością czekała na jego powrót. Anna ubrana w białą suknię z szerokiemi koronkami, siedziała w rogu tarasu za klombem kwiatów i nie słyszała nadejścia Wrońskiego. Schyliwszy głowę całą w czarnych lokach, Anna przycisnęła czoło do chłodnej polewaczki, stojącej na balustradzie i toczonemi swemi rękoma, ozdobionemi dobrze znanymi Wrońskiemu pierścieniami, przytrzymywała polewaczkę. Piękność całej jej postaci, głowy, szyi, rąk, za każdym razem niespodziewanie uderzała Wrońskiego, to też zatrzymał się, spoglądając na nią z zachwytem; lecz w chwili, gdy chciał postąpić krok naprzód i zbliżyć się ku niej, Anna odczuła już jego obecność, odsunęła polewaczkę i zwróciła ku niemu swą rozpaloną twarz.

— Co pani jest? czy pani niezdrowa? — zapytał po francusku, podchodząc do niej.
Wroński chciał prędko podejść do Anny, lecz przypomniał sobie, że może ktobądż patrzy się na nich, obejrzał się więc na drzwi od balkonu i zarumienił, tak jak rumienił się za każdym razem, gdy wiedział, że musi mieć się na baczności i ciągle oglądać.