— To znaczy, że ci się zdaje, że mi coś brakuje?
— Może być, że i tak — odpowiedział Lewin. — Lecz w każdym razie zachwycam się twą wielkością i napawa mnie to dumą, że mój przyjaciel jest takim wielkim człowiekiem. Nie odpowiedziałeś mi wszakże na moje pytanie — dodał po chwili z pewnym wysiłkiem, patrząc prosto w oczy Obłońskiemu.
— Dobrze, dobrze. Nic jeszcze nie wiadomo, jak to z tobą będzie. Dobrze ci, gdy masz trzy tysiące dziesięcin w karazińskim powiecie i takie muskuły, i gdy czujesz się tak młodym jak dwunastoletnia dziewczynka. A co do tego o coś się pytał, to żadnych zmian niema; szkoda tylko, że cię tak dawno nie było.
— Dlaczego? — z przestrachem zapytał Lewin.
— Tak, nic — odpowiedzał Obłoński — potem porozmawiamy. Po coś ty właściwie przyjechał?
— I o tem też porozmawiamy później — odrzekł Lewin, czerwieniąc się po uszy.
— Dobrze. Już rozumiem. Wybacz, prosiłbym cię do siebie, ale żona jest trochę niezdrowa. A zresztą, jeśli chcesz ich widzieć, to zastaniesz ich właśnie o tej porze, między czwartą a piątą w zoologicznym ogrodzie. Kiti używa ślizgawki. Idź tam, ja przyjadę po ciebie i pojedziemy razem na obiad.
— Dobrze, a więc do widzenia.
— Tylko pamiętaj, przecież ja ciebie znam: albo zapomnisz, albo ni stąd ni zowąd pojedziesz na wieś! — śmiejąc się, zawołał Stepan Arkadjewicz.
— Nie, będę napewno!
Lewin wyszedł z gabinetu i dopiero na schodach spostrzegł, że zapomniał pożegnać się z kolegami Obłońskiego.
— Wygląda na bardzo energiczne indywiduum — zauważył Hryniewicz, po wyjściu Lewina.
— Tak, moi panowie — odrzekł na to Stepan Arkadjewicz, kiwając głową, szczęśliwy człowiek! Trzy tysiące
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/37
Ta strona została skorygowana.