Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/96

Ta strona została skorygowana.

Wroński i Obłoński nie zdążyli jeszcze wrócić, gdy panie dowiedziały się już wszystkiego od kamerdynera.
Obłoński i Wroński widzieli obydwaj okaleczonego trupa. Po Obłońskim widać było, że wypadek wywarł na nim nadzwyczaj przykre wrażenie: marszczył się i zdawało się, że lada chwila zacznie płakać.
— Straszna rzecz! Dobrze stało się, Anno, żeś nic nie widziała! — zaledwie zdołał wymówić.
Wroński nic nie mówił, piękna twarz jego była poważną, lecz zupełnie spokojną.
— Gdybyś była, hrabino, widziała... — mówił Stepan Arkadjewicz — żona jego tam była... rzuciła się na ciało. Powiadają, że żywił bardzo liczną rodzinę. Straszny wypadek!
— Czyż nie było można przyjść im z pomocą? — zapytała szeptem Karenina.
Wroński spojrzał na nią, poczem zaraz wyszedł z wagonu.
— Zaraz wrócę, maman — rzekł, zwracając się we drzwiach ku matce.
Po upływie paru minut, gdy Wroński wrócił, Stepan Arkadjewicz rozmawiał już z hrabiną o nowej śpiewaczce, a hrabina z niecierpliwością spoglądała na drzwi, oczekując nadejścia syna.
— Chodźmy już teraz — rzekł Wroński, wchodząc.
Wszyscy wyszli razem. Wroński szedł naprzód z matką, za nimi szła Karenina z bratem.
Przy wyjściu, podszedł do Wrońskiego zawiadowca stacyi, który dopędził ich.
— Pan był łaskaw wręczyć memu pomocnikowi 200 rubli, upraszam o powiedzenie mi, dla kogo je pan przeznacza.
— Dla wdowy po zabitym — odpowiedział Wroński — nie rozumiem po co pan się pyta.
— Dałeś? — zawołał Obłoński, i przyciskając rękę siostry, dodał po cichu: Jak to szlachetnie z jego strony! — Moje uszanowanie, hrabino!