dawał mu się teraz, na świeżem powietrzu, szczególniej przyjemnym.
Wszystko na co tylko patrzał przez okno karety, wydawało się Wrońskiemu w tem chłodnem czystem powietrzu, w tem bladem świetle zachodzącego słońca, również wesołem, silnem i świeżem, jak i on sam: i dachy domów błyszczące w promieniach kryjącego się już słońca i kontury płotów i budowli, i postacie spotykanych od czasu do czasu ludzi i powozów, i nieruchoma zieloność drzew i traw, i pola z równemi, prosto pokrajanemi bruzdami kartofli, i wydłużone cienie rzucane przez domy i drzewa i przez krzaki i nawet przez bruzdy. Wszystko było pięknem i wyglądało jak ładny krajobraz, dopiero co ukończony, na którym farby nie zdążyły jeszcze zaschnąć.
— Prędzej, prędzej! — zawołał Wroński na stangreta, wychylając się przez okno i, wyjmując z kieszeni trzyrublowy banknot, wsunął mu go w rękę. Ręka stangreta poprawiła coś u latarni, bat świsnął i kareta potoczyła się prędko po równej drodze.
„Niczego więcej nie potrzebuję, tylko takiego szczęścia“ — myślał Wroński, patrząc na kościaną rączkę dzwonka, wiszącą między dwoma oknami. Przed oczyma jego stawała Anna taką, jaką ją widział po raz ostatni.
„Im dłużej znam ją, tem bardziej kocham. Oto i ogród otaczający willę Wredowej? Gdzież ona jest tutaj? Gdzie? Dlaczego tutaj mamy spotkać się i dlaczego Anna pisze w liście Betsy?“ — przypomniało mu się dopiero teraz, ale nie było już czasu na rozmyślania. Wroński kazał zatrzymać się przed wjazdem do alei, otworzył drzwiczki i zanim kareta stanęła, wyskoczył z niej i poszedł aleją, wiodącą ku domowi. W alei nie było nikogo, lecz spojrzawszy na prawo, spostrzegł Annę. Twarz jej była zasłonięta woalką, lecz gdy obrzucił spojrzeniem pełnem zachwytu szczególny, właściwy jej chód, pochylenie pleców i trzymanie głowy, w jednej chwili jak gdyby tok elektryczny przebiegł po jego ciele.
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/115
Ta strona została skorygowana.