brały okonie. Konstanty wjechał na łąkę, choć żal mu było tratować swą trawę. Wysoka trawa obwijała się łagodnie koło kół i nóg konia, pozostawiając nasiona na sprychach kół i kopytach koni.
Siergiej Iwanowicz usiadł pod krzakiem, zarzucił wędki, a Lewin odprowadził konia, przywiązał go i wszedł na nieporuszane od wiatru ogromne szaro-zielone morze łąki; jedwabista trawa z dojrzewającemi nasionami sięgała mu prawie do pasa. Przeszedłszy łąkę w poprzek, Konstanty wyszedł na drogę i spotkał starego chłopa z podpuchnietem okiem; chłop niósł na plecach ul z rojem pszczół.
— Czyś złapał, Fomiczu? — zapytał.
— Gdzie tam złapałem, Konstanty Dmitriczu! Aby tylko swego udało się dopilnować. Po raz drugi uszedł mi rój... Bogu dzięki, chłopcy dopędzili — na polach pańskich orzą — odprzęgli więc konie i dopędzili.
— No, a jak radzisz Fomiczu: kosić już, czy też jeszcze zaczekać?
— My zawsze czekamy do św. Piotra, a pan zaczyna wcześniej kosić. Jakoś Bóg dał, że trawa ładna. Bydlątka będą miały się dobrze.
— A jak ci się zdaje, jak będzie z pogodą?
— Jak Bóg da, ale chyba będzie pogoda...
Lewin wrócił do brata.
Chociaż Siergiej Iwanowicz nic nie złapał, nie nudził się jednak i był w doskonałym humorze. Konstanty widział, że Siergiej Iwanowicz podniecony rozmową z doktorem, miał chęć pogawędzić, Lewin zaś chciał jaknajprędzej wracać do domu, by wydać polecenie, aby na jutro zebrali się kosiarze, gdyż chciał raz już rozstrzygnąć wątpliwości co do zbioru siana, które nie dawały mu spokoju.
— Pojedziemy już z powrotem? — zapytał Siergieja Iwanowicza?
— Dokąd mamy się spieszyć? posiedźmy trochę. Jak ci jednak obuwie przemokło na tej rosie! Chociaż nic złapać
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/17
Ta strona została skorygowana.