Od czasu rozmowy z Anną w ogrodzie Wrede myśli i poglądy Wrońskiego uległy zmianie, gdyż pomimowoli poddając się wpływowi Anny, która, będąc z góry przygotowaną na wszystko, zdała na niego rozstrzygnięcie swego losu, Wroński dawno już przestał przypuszczać, aby ich wzajemny stosunek skończył się tak, jak mu się wtedy zdawało. Jego plany co do przyszłości zeszły znowu na drugi plan i Wroński, czując, że wyszedł już z tej sfery, w której wszystko było z góry widocznem i pewnem, oddał się cały swej namiętności, a namiętność ta coraz silniej i silniej przykuwała go do Anny.
W przedpokoju jeszcze Wroński posłyszał oddalające się kroki Anny i domyślił się, że oczekując jego przyjazdu, stała podedrzwiami przedpokoju i że teraz powraca do salonu.
— Doprawdy! — zawołała ujrzawszy go, i przy pierwszych słowach łzy zakręciły się jej w oczach — doprawdy, jeśli tak dłużej trwać będzie, to to nastąpi znacznie, znacznie prędzej!
— Co takiego, moja kochana?
— Ja czekam, męczę się... godzinę, dwie!... Doprawdy, nie będę! Ja nie mogę kłócić się z tobą... zapewne nie mogłeś... nie, już nie będę.
Anna położyła obie dłonie na ramionach Wrońskiego i długo, długo patrzała na niego głębokiemi, pełnemi zachwytu i zarazem badawczemi oczyma, chciała bowiem napatrzeć się twarzy jego za cały ten czas, co go nie widziała.
— Spotkałeś się z nim? — zapytała, gdy siedli koło stołu, na którym paliła się lampa — widzisz, zostałeś ukaranym, boś się spóźnił...
— Nierozumiem jak to się stało, przecież on powinien był być na posiedzeniu?