— Wszystko przejdzie i minie, będziemy jeszcze szczęśliwi! Miłość nasza, gdyby mogła być jeszcze silniejszą, byłaby nią, ponieważ jest w niej coś strasznego — odparł Wroński, podnosząc głowę i odsłaniając w uśmiechu swe mocne, zdrowe zęby.
A ona nie była w stanie nie odpowiedzieć uśmiechem, nie na słowa, lecz na rozkochane oczy jego. Ujęła go za rękę i gładziła nią swe blade policzki i ostrzyżone włosy.
— Nie poznaję cię z tymi krótkimi włosami... wypiękniałaś... istny chłopiec!... lecz jakaś ty blada!...
— Tak, jestem bardzo osłabiona — odparła, uśmiechając się i wargi znów jej zadrżały.
— Pojedziemy do Włoch... powrócisz tam do sił — rzekł Wroński.
— Wydaje mi się niemożebnem, abyśmy byli jak mąż i żona, sami jedni i zawsze razem — odpowiedziała, wpatrując mu się w oczy.
— Dziwię się tylko, że mogło być kiedykolwiek inaczej — rzekł Wroński.
— Stiwa powiada, że on zgadza się na wszystko, lecz ja nie mogę korzystać z jego wspaniałomyślności — odezwała się Anna, patrząc w zamyśleniu przed siebie i nie zwracając uwagi na Wrońskiego. — Rozwodu nie chcę i teraz już mi to wszystko jedno. Nie wiem tylko, co on zrobi z Sierożą.
Wrońskiemu nie mogło pomieścić się w głowie, że podczas tych krótkich chwil, gdy byli sam na sam, mogła myśleć i pamiętać o swym synku i o rozwodzie. Czyż to nie powinny już były być rzeczy najzupełniej obojętne dla niej?
— Już nie mów i nie myśl o tem — uspakajał ją Wroński, trzymając rękę Anny w swej dłoni i usiłując zwrócić jej uwagę na siebie, lecz Anna wciąż nie patrzała na niego.
— Ach! czemu ja nie umarłam... byłoby daleko lepiej! — zawołała i łzy same przez się pociekły jej po po-
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/284
Ta strona została skorygowana.