Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/34

Ta strona została skorygowana.

Ocknąwszy się, Lewin zaczął miarkować ile skoszono już i ile jeszcze da się dzisiaj skosić.
Jak na czterdziestu dwóch ludzi, skoszono już bardzo wiele. Cała ogromna łąka, którą za pańszczyzny sprzątano w trzydzieści kos przynajmniej przez dwa dni, była już skoszoną; pozostawały tylko krótkie kliny. Lecz Lewin chciał dzisiaj zrobić jaknajwięcej i żałował, że słońce spuszcza się tak prędko ku zachodowi: nie czuł najmniejszego zmęczenia, chciał tylko, o ile można, najprędzej i najwięcej zrobić.
— A jak ci się zdaje — zapytał starego — czy skosimy dzisiaj Maszkin Wierch.
— Jak Bóg da, ale słońce już niewysoko. Trzeba chyba będzie dać ludziom wódki.
Przy podwieczorku, gdy znów wszyscy przestali kosić i ci, co palili, powyjmowali fajki, starzec oznajmił kosiarzom: „skosicie Maszkin Wierch, dostaniecie wódki!“
— Co mamy nie skosić! Tit, zaczynamy! Zaraz skończymy!
— W nocy najesz się, zaczynaj! — dały się słyszeć głosy i kosiarze, dojadając prędko resztę chleba, brali żwawo za kosy.
— No, chłopcy, pamiętajcie! — zawołał Tit, i ostro, prawie kłusem, ruszył naprzód.
— Spiesz się, spiesz! — wołał stary, biegnąc za nim i doganiając go z łatwością — strzeż się, bo cię skoszę.
I młodzi i starzy kosili jak na wyścigi i chociaż spieszyli się, nie psuli jednak trawy i pokosy kładły się również regularnie i prosto, jak przedtem. Ostatni klin, jaki pozostał się w kącie, skoszono w ciągu pięciu minut. Ostatni kosiarze nie zdążyli jeszcze skosić swych pokosów, a już ci, co wprzódy skończyli, zarzucali kaftany na plecy i szli drogą ku Maszkinemu Wierchowi.
Słońce spuszczało się już ku drzewom, gdy kosiarze, uderzając osełkami o kosy, weszli do lesistego wąwozu na Maszkin Wierch.