Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/388

Ta strona została przepisana.

— Przyjaciela mój — powtórzyła raz jeszcze głosem urywanym ze wzruszenia — nie powinieneś się pan oddawać rozpaczy... boleść pana jest ciężką, ale powinieneś pan znaleźć pociechę.
— Jestem już do niczego! nie jestem już człowiekiem! — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, puszczając jej rękę, patrząc jednak wciąż w jej oczy pełne łez. — Położenie moje jest tem straszniejsze, że nigdzie, nawet w samym sobie, nie znajduję punktu oparcia.
— Znajdzie go pan, tylko niech pan nie szuka go we mnie, chociaż błagam pana, abyś wierzył w mą przyjaźń — rzekła z westchnieniem. — Naszym punktem oparcia jest miłość, ta miłość, jakiej On nas nauczał... krzyż zesłany przez Niego, jest lekkim — rzekła ze znaną Aleksiejowi Aleksandrowiczowi uroczystością i powagą. — On nie da panu uledz i dopomoże mu.
Chociaż w tych słowach dawało się słyszeć rozczulanie nad swymi wzniosłymi poglądami i nastrój mistyczny, jaki od niedawna zaczął rozpowszechniać się w Petersburgu, a który wydawał się Aleksiejowi Aleksandrowiczowi najzupełniej zbytecznym, Kareninowi jednak sprawiało pewną przyjemność słuchanie tej przemowy hrabiny.
— Jestem słaby... czuję się zupełnie zbitym. Nic nie przypuszczałem, nic też teraz nie rozumiem...
— Przyjacielu mój — powtórzyła Lidya Iwanowna.
— Ja nie żałuję już tego, co się stało! — ciągnął Aleksiej Aleksandrowicz. — Nie mogę jednak nie wstydzić się przed ludźmi tej pozycyi, w jakiej znajduję się teraz... wiem, że postępuję źle, ale inaczej nie mogę.
— Nie pan spełniłeś ten wielki czyn przebaczenia, który i mnie, i wszystkich zachwycił nadzwyczaj... spełnił go On, zamieszkując serce pańskie — rzekła hrabina Lidya Iwanowna, podnosząc z natchnieniem oczy do góry — nie może więc pan wstydzić się swego czynu.