Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/420

Ta strona została przepisana.

Pomocnik szwajcara, obejrzawszy trzyrublówkę, zatrzymał nieznajomą w drugich szklanych drzwiach.
— Z kim pani życzy sobie zobaczyć się? — zapytał.
Zauważywszy zakłopotanie nieznanej sobie damy, sam Kapytonycz zbliżył się do niej, otworzył przed nią drzwi i zapytał, czego sobie życzy.
— Od księcia Skorodumowa do Siergieja Aleksiejewicza — odparła.
— Nie wstał jeszcze — odpowiedział szwajcar, przyglądając się jej bacznie.
Anna nie spodziewała się zupełnie, aby całe urządzenie domu, w którym spędziła dziewięć lat, uczyniło na niej takie wrażenie. W duszy jej powstawały jedno za drugiem różnorodne wspomnienia, i radosne i przykre, i Anna zapomniała na chwilę poco tu przyszła.
— Może pani chce zaczekać? — zapytał Kapytonycz, zdejmując z niej okrycie.
Powiesiwszy płaszczyk Kapytonycz spojrzał w oczy Annie, poznał ją i skłonił się nisko.
— Niech jaśnie pani pozwoli — rzekł.
Anna chciała odezwać się, lecz nie mogła wydobyć głosu; spojrzała tylko błagalnie na starego sługę i poczęła prędko wchodzić na schody. Kapytonycz, uderzając kaloszami o stopnie, biegł za nią, usiłując wyprzedzić ją.
— Tam może jest nauczyciel... zapewne nie ubrany jeszcze. Pójdę zameldować...
Anna szła jednak wciąż znajomemi sobie schodami, nie rozumiejąc słów Kapytonycza.
— Niech jaśnie pani będzie łaskawą pozwolić tędy na prawo i niech pani wybaczy, że tu jeszcze nie posprzątano — mówił szwajcar, usiłując złapać oddech. — Niech jaśnie pani zaczeka chwilkę, niech ja tam zajrzę — mówił, i wyprzedziwszy ją, otworzył wysokie drzwi i zniknął za niemi. — Anna zatrzymała się i czekała. — Panicz dopiero co obudził się — rzekł szwajcar, stając we drzwiach.