Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/149

Ta strona została skorygowana.

— Niech panowie pozwolą! Oni opierają się na przepisach prawnych — dowodził ktoś w drugiej grupie — żona powinna być zapisana jako szlachcianka.
— Na djabła mi przepisy! Mówię to, co myślę. Od tego jest szlachta... trzeba jej wierzyć...
— Ekscelencyo, chodźmy, fine champagne! Drugi tłum szlachty chodził za obywatelem, który krzyczał na cały głos; był to jeden ze spojonych przed samem głosowaniem.
— Ja zawsze radziłem Maryi Siemionownie, oby oddała w dzierżawę, gdyż inaczej nie da sobie rady — mówił sympatycznym głosem obywatel z siwymi wąsami, w mundurze sztabu jeneralnego dawnej formy. Lewin poznał w nim tego samego obywatela, z którym spotkał się w zeszłym roku u Świażskiego; obywatel przyjrzał mu się i przywitał go.
— Bardzo mi przyjemnie. A jakże! Doskonale pamiętam... w zeszłym roku u Mikołaja Iwanowicza marszałka.
— A jakżeż idzie pańskie gospodarstwo? — zapytał Lewin.
— Jak zwykle naraża mnie na straty — z pokornym uśmiechem, lecz z wyrazem spokoju i przekonania, że tak być powinno, odparł obywatel, zatrzymując się koło Lewina.
— A pan w jaki sposób dostał się do naszej gubernii? — zapytał. — Czy pan przyjechał przyjąć udział w naszem coup d’état? — pytał, wymawiając francuskie wyrazy śmiało lecz złym akcentem. — Cała Rosya zjechała się: i kamerherzy, i szambelani, prawie, że i ministry — i wskazał na imponującą postać Stepana Arkadjewicza, w białych spodniach i mundurze podkomorzego, przechodzącego właśnie koło nich i rozmawiającego z jenerałem.
— Muszę się panu przyznać, iż nie rozumiem, jaki cel mają te nasze zjazdy szlacheckie — odezwał się Lewin.
Obywatel spojrzał bacznie na niego.
— Nic w tem niema do rozumienia, gdyż nie mają one żadnego znaczenia. Zjazdy, to instytucya chyląca się do