Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/167

Ta strona została skorygowana.

— W istocie — rzekł — list ten zadziwił mnie bardzo... to Ani jest chora, to znów ty sama chcesz jechać...
— Wszystko, co napisałam, to prawda.
— Przecież ja nie wątpię o tem...
— Nieprawda, wątpisz!... Widzę, żeś niezadowolony.
— Nie wątpię ani na chwilę. Coprawda jestem niezadowolony, że ty zdajesz się nie chcieć przypuszczać, iż są obowiązki...
— Obowiązki jechania na koncert...
— Nie mówmy już lepiej o tem...
— Dlaczego mamy nie mówić?
— Chcę ci tylko powiedzieć, że mogą mi wypaść sprawy niecierpiące zwłoki... teraz, naprzykład, będę musiał jechać do Moskwy w sprawie domu... Ach, Anno, czemu ty tak łatwo poddajesz się rozdrażnieniu? Czyż nie wiesz, że ja żyć nie mogę bez ciebie?
— Jeżeli to prawda... — odezwała się Anna zmienionym głosem, to to życie bardzo cięży ci... przyjeżdżasz i zaraz następnego dnia wyjeżdżasz znowu, tak zwykle postępują tylko...
— Anno, jesteś okrutna... Gotów jestem oddać życie...
Lecz ona nie słuchała go.
— Jeżeli pojedziesz do Moskwy, to i ja pojadę... nie zostanę tutaj. Powinniśmy albo rozejść się, albo być zawsze razem...
— Przecież wiesz, że to jest jedyne moje pragnienie, lecz na to...
— Potrzebnym jest rozwód? Napiszę do niego, sama widzę, że niema innej rady... ale ja pojadę z tobą do Moskwy...
— Zdajesz się grozić mi, a ja przecież marzę tylko o tem, aby nie rozłączać się z tobą.
Ale tylko obojętne, złe spojrzenie prześladowanego i rozdrażnionego człowieka błysło mu w oczach, gdy mówił te pieszczotliwe wyrazy...