— Koniecznie! On był przecież u nas. Co ci to szkodzi? Zajedziesz do nich, posiedzisz, pogadasz pięć minut o pogodzie, wstaniesz i pójdziesz sobie...
— Nie dasz wiary, ale ja już tak odwykłem od tego, że mi doprawdy wstyd! Bo co to jest w rzeczy samej? Przyjdzie obcy człowiek, siądzie, niema nic ciekawego do powiedzenia, im przeszkadza, irytuje się tylko na siebie samego, a potem wynosi się.
Kiti roześmiała się.
— Będąc kawalerem, składałeś przecież wizyty... — zauważyła.
— Składałem, ale zawsze wstyd mi było, a teraz to już odzwyczaiłem się do tego stopnia, że wolałbym dwa dni nie jeść obiadu, zamiast iść na wizytę. Doprawdy, wstyd mi! Jestem pewien, że obrażą się i powiedzą: po coś przychodził, nie mając żadnego interesu?
— Nie bój się, nie obrażą się... już ja ci ręczę za to — rzekła Kiti, patrząc się na męża z uśmiechem i ujmując go za rękę... — Do widzenia się... bądź więc u nich koniecznie...
Lewin pocałował żonę w rękę i chciał już wychodzić, ale ona zatrzymała go.
— Czy wiesz, Kostia, że ja mam już zaledwie pięćdziesiąt rubli?
— To i cóż? zajdę do banku i wezmę. Ile? — zapytał ze znanym żonie wyrazem niezadowolenia.
— Poczekaj... — rzekła, nie puszczając jego ręki — jestem niespokojna, trzeba, żebyśmy o tem pomówili. Zdaje się, że nie robię żadnych zbytecznych wydatków, a pieniądze płyną jak woda... Musimy chyba urządzić się jakoś inaczej?
— Niema potrzeby — odparł, chrząkając i patrząc na nią z ukosa.
Kiti znała to chrząkanie; było ono oznaką żywego niezadowolenia, nie tyle z niej, co z siebie samego; Lewin
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/176
Ta strona została skorygowana.