Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/19

Ta strona została skorygowana.

— A o czem tak: i nie chcę myśleć? — zapytał Lewin, wchodząc na taras.
Nikt mu nie odpowiedział, i Lewin nie zapytywał już powtórnie.
— Przykro mi, żem zburzył wasze kobiece królestwo — odezwał się, spoglądając niechętnie na wszystkich i domyślając się, iż rozmowa toczyła się o czemś takiem, o czem nie rozmawianoby w jego obecności.
Na chwilę ogarnęło go uczucie, iż podziela niezadowolenie Agafii Michajłownej, że maliny smażą się bez wody i że w ogóle w całym domu przeważa obcy, „Szczerbacki“ wpływ, uśmiechnął się jednak i podszedł do Kiti.
— I cóż? — zapytał, patrząc na nią z tym samym wyrazem, z jakim wszyscy zwracali się teraz do niej.
— Nic, bardzo dobrze — odparła Kiti, uśmiechając się — a u ciebie co słychać?
— Doskonale zwożą! więc jechać po dzieci? kazałem już zakładać.
— Chcesz więc wieźć Kiti na linijce? — zapytała matka z wyrzutem.
— Ale przecież krok za krokiem, księżno!
Lewin nigdy nie nazywał księżnej maman, jak to zwykle czynią zięciowie, z czego księżna była bardzo niezadowoloną. Lewin, chociaż bardzo kochał i szanował księżnę, nie mógł jednak nazywać ją maman, gdyż zdawało mu się, że, zwracając się do niej w ten sposób, ubliżyłby pamięci swej własnej matki.
— Niech mama pojedzie z nami — rzekła Kiti.
— Nie chcę się patrzeć na wasze nierozsądne postępowanie.
— No, to już pójdę piechotą. Przecież to jest nawet zdrowo dla mnie — i Kiti wstała, podeszła do męża i podała mu rękę.
— Zdrowo, ale tylko wszystko w miarę — zadecydowała księżna.