— A teraz musimy pogadać jeszcze o jednej sprawie i ty wiesz zapewne o jakiej... o Annie — odezwał się Stepan Arkadjewicz po chwilowem milczeniu, gdy minęło nieprzyjemne wrażenie, jakie pozostawiła po sobie wizyta u Bułgarinowa.
Z chwilą, gdy Obłoński wymówił imię Anny, twarz Aleksieja Aleksandrowicza zmieniła się do niepoznania z ożywionej stała się nagle pochmurną i jakby skamieniałą.
— Czego wy właściwie chcecie odemnie? — zapytał, kręcąc się na krześle i zamykając binokle.
— Twej decyzyi, Aleksieju Aleksandrowiczu, tylko twej decyzyi.
— Zwracam się obecnie do ciebie („nie jak do skrzywdzonego męża“ — chciał rzec Stepan Arkadjewicz — lecz obawiając się, że tem odezwaniem się zepsuje całą sprawę, zastąpił je następującymi wyrazami): nie jak do męża stanu (co nie miało w danym wypadku żadnego sensu), a poprostu jako do człowieka, do dobrego człowieka i do chrześcianina... powinieneś ulitować się nad nią.
— W jaki sposób, mówiąc wyraźnie? — zapytał cicho Karenin.
— Tak, zlitować się nad nią... Gdybyś patrzał na nią tak, jak ja — spędziłem z nią przecież całą zimę — żal by ci jej było, gdyż położenie jej jest nadzwyczaj przykrem i bolesnem.
— A mnie zdawało się — odparł Aleksiej Aleksandrowicz cieńszym, niż zwykle, prawie krzykliwym głosem — że Anna Arkadjewna ma to, czego życzyła sobie.
— Aleksieju Aleksandrowiczu, na miłość Boską, nie bawmy się w czynienie rekryminacyi! Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr, a wiesz przecież, że ona życzy sobie rozwodu i czeka na niego!
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/241
Ta strona została skorygowana.
XVIII.