Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/267

Ta strona została przepisana.

— Marzę tylko o wyjeździe... zaraz przyjdę, to się rozmówimy... przebiorę się tylko... a ty każ tymczasem podawać herbatę... — odrzekł Wroński i udał się do swego pokoju.
W odezwaniu się jego „widzisz, jak to dobrze!“ było coś obrażającego, gdyż w ten sposób przemawia się do dziecka, gdy przestaje kaprysić; jeszcze zaś bardziej była obraźliwą ta sprzeczność między jej poczuwaniem się do winy, a jego pewnością siebie, i Anna na chwilę poczuła, że powstaje w niej chęć walki, zapanowała jednak nad sobą, stłumiła to pragnienie, i gdy Wroński wrócił, zaczęła mu z ożywieniem opowiadać o przygotowaniach do wyjazdu i o tem, jak spędziła cały dzień.
— Czy wiesz, że coś mnie natchnęło... — mówiła. — Po co mamy tutaj czekać na rozwód? czyż nie lepiej na wsi? Ja już nie mogę dłużej zwlekać z wyjazdem, nie chcę już ani myśleć ani słuchać o rozwodzie... powiedziałam sobie, że nie będzie on miał żadnego wpływu na moje życie... Jak ci się zdaje?
— O tak!... — odparł, spoglądając niespokojnie na nią; Anna była wzruszoną.
— Coście tam robili?... kto był? — zapytała po chwili milczenia.
Wroński wymienił gości; obiad udał się, regaty również, wszystko było bardzo dobrze, ale w Moskwie nigdy nie może obejść się bez ridicule. Zjawiła się jakaś dama, która podobno uczy szwedzką królowe pływać i zaczęła popisywać się.
— Co? Pływała? — zapytała Anna, marszcząc brwi.
— W jakimś bardzo ładnym kostyumie de natation, ale sama jest stara i bardzo brzydka. Kiedyż więc jedziemy?
— Co to jednak za głupi pomysł!... musi być zapewne coś nadzwyczajnego w jej pływaniu? — zapytała, nie odpowiadając na pytanie Wrońskiego.