Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/268

Ta strona została skorygowana.

— Nic niema nadzwyczajnego... powiadam sam przecież, że to niema sensu. Kiedyż więc masz zamiar wyjechać?
Anna potrząsnęła parę razy głową, jakgdyby chciała odpędzić przykre myśli.
— Kiedy mamy jechać? Im wcześniej, tem lepiej. Do jutra nie zdążymy... chyba pojutrze.
— Dobrze... ale przypomniałem sobie... pojutrze mamy niedzielę i będę musiał być u maman — rzekł Wroński z pewnem zakłopotaniem, gdyż z chwilą, gdy wspomniał o matce, Anna utkwiła w niego badawcze, podejrzliwe spojrzenie. Zakłopotanie jego zdawało się potwierdzać jej podejrzenia. Anna zarumieniła się i odsunęła od niego. Teraz już nie nauczycielka królowej szwedzkiej stanęła jej przed oczyma, ale księżniczka Sorokina, spędzająca lato w majątku hrabiny Wrońskiej, niedaleko Moskwy.
— Nie mógłbyś pojechać jutro do matki? — zapytała.
— W żaden sposób! Nie dostanę jeszcze jutro ani pieniędzy ani plenipotencyi w sprawie, dla której jadę — odparł.
— W takim razie nie pojedziemy zupełnie!
— Dlaczego?
— Ja później nie pojadę... w poniedziałek albo nigdy!...
— Dlaczego? — powtórzył Wroński pytanie — nic nie rozumiem, o co ci idzie, i niema żadnej dobrej racyi...
— Twojem zdaniem niema, gdyż ja ciebie nic nie obchodzę... nie chcesz zastanowić się nad mojem położeniem. Do jednej tylko Hanny przywiązałam się tutaj, ale ty powiadasz, że to udawanie. Mówiłeś wczoraj, że nie kocham córki, że udaję, iż kocham tę Angielkę, że to przywiązanie moje jest nieszczerem i nienaturalnem... chciałabym wiedzieć, co mam robić, abyś nazwał to naturalnem?!...
Anna na chwilę opamiętała się i przeraziła, że nie dotrzymała uczynionej samej sobie obietnicy; wiedziała nawet, że działa na swoją zgubę, a nie mogła zapanować nad sobą,