rażał się Siergiej Iwanowicz, który, im bardziej zajmował się tą sprawą, tem więcej nabierał przekonania, że jest to sprawa przybierająca ogromne rozmiary i mogąca stanowić epokę.
Koznyszew poświęcił się cały tej sprawie i przestał zupełnie myśleć o swej książce; odbierał ogromną ilość listów i zapytań, na które nie miał nawet czasu odpowiadać. Będąc zapracowanym przez całą wiosnę i część lata, dopiero w lipcu zdołał wybrać się do brata na wieś.
Siergiej Iwanowicz jechał na wieś, aby odpocząć i aby tam w ciszy wiejskiej napawać się widokiem podniosłego nastroju ludu; o istnieniu tego nastroju i on sam i wszyscy działacze społeczni byli głęboko przeświadczeni.
Katawasow oddawna już obiecał Lewinowi, że go odwiedzi; spełniając swą obietnicę, wyjechał razem z Siergiejem Iwanowiczem.
Zaledwie powóz Siergieja Iwanowicza i Katawasowa zatrzymał się przed niezwyle ożywionym dzisiaj dworcem kolejowym, zajechały cztery dorożki, zajęte przez ochotników. Panie z bukietami w rękach rzuciły się ku nim, a ochotnicy, otoczeni damami i tłumem licznie zebranej publiczności, weszli do sali.
Jedna z grona pań, odprowadzających ochotników, wychodząc z sali zwróciła się do Siergieja Iwanowicza:
— Pan również przyjechał żegnać ich? — zapytała po francusku.
— Nie księżno... sam wyjeżdżam na odpoczynek do brata... a pani zawsze ich odprowadza? — zapytał Siergiej Iwanowicz z lekkim uśmiechem.
— Ma się rozumieć! — odparła księżna. — Czy to prawda, że od nas pojechało już ośmset ludzi?... Malwiński nie chciał mi wierzyć...