Kiti z Mitią była na drugim końcu lasku, pod starą lipą, i wołała na męża. Dwie postacie w ciemnych ubraniach (przedtem były w jasnych), stały nad czemś pochylone. Gdy Lewin podbiegł ku nim, deszcz przestawał już padać i niebo zaczynało się wyjaśniać. Na niańce spódnica była sucha, ale na Kiti ubranie przemokło do nitki i oblepiło ją całą. Chociaż deszczu już nie było, obie kobiety stały wciąż tak samo, jak stały przedtem, gdy zerwała się burza, pochylone nad wózkiem, z podniesionym zielonym daszkiem.
— Nic wam się nie stało?... Dzięki Bogu!... — zawołał, biegnąc ku nim.
Rumiana, zmoczona wodą twarzyczka Kiti zwróciła się ku niemu i uśmiechnęła nieśmiało z pod kapelusza, który zupełnie zmienił swój kształt.
— Czyż ci nie wstyd?... Doprawdy nie rozumiem, jak można być do tego stopnia nieostrożną! — gniewał się Lewin na żonę.
— Słowo daję, jestem niewinna. Chciałam już wracać do domu, nagle on zaczął płakać i musiałam go przewijać. Zaledwieśmy... — zaczęła się tłumaczyć Kiti.
— Mitia nie zmókł, nic mu się nie stało i nie obudził się nawet.
— Dzięki Bogu, że nic wam się nie stało... przepraszam cię, sam nie wiem co gadam...
Zabrano mokre pieluszki; niańka wyjęła zwózka dziecko i wzięła je na ręce. Lewin szedł koło żony i przepraszając ją za chwilowe uniesienie, ściskał ukradkiem przed niańką jej rękę.
Dzień cały minął Lewinowi na prowadzeniu bardzo ożywionych rozmów, w których tylko jedna, zewnętrzna część jego umysłu zdawała się przyjmować udział. Lewin rozczarował się już coprawda co do zmiany, jaką spodziewał się znaleźć w swem usposobieniu; pomimo to z rozko-