Wszyscy rozeszli się już, tylko Stepan Arkadjewicz i Wesłowski chodzili jeszcze długo po alejach parku, i słychać było, jak nucili półgłosem nowy romans.
Lewin siedział chmurny w sypialni żony, przysłuchując się tym głosom, i odpowiadał uporczywem milczeniem na wszystkie pytania, co mu dolega; wkońcu jednak, gdy ona sama uśmiechając się lękliwie, zapytała: „Czy Wesłowski ci się nie podobał?“ — Lewin nie mógł już wytrzymać i wypowiedział wszystko; to co mówił, było przykrem dla niego, wpadał więc w coraz większe rozdrażnienie.
Stał przed nią z oczyma błyszczącemi strasznie z pod zmarszczonych brwi i przyciskał do piersi silne ręce, jak gdyby natężał wszelkie siły, aby hamować samego siebie. Twarz jego byłaby surową, a nawet i okrutną, gdyby nie malowało się na niej jednocześnie cierpienie, które wzruszało ją; wargi mu się trzęsły i głos urywał.
— Przecież ty wiesz, że ja nie jestem zazdrosnym; brzydzę się tym wyrazem. Nie mogę być zazdrosnym i wierzyć, że... Nie jestem w stanie wypowiedzieć ci, co czuję, cierpię jednak ogromnie... Nie jestem zazdrosny, lecz czuję się obrażonym, upokorzonym, że ktoś pierwszy lepszy śmie myśleć o tobie, śmie spoglądać na ciebie takiemi oczyma...
— Ależ jakiemi oczyma? — pytała Kiti, o ile możności usiłując przypomnieć sobie wszystko, co mówiła i robiła dzisiejszego wieczoru.
Co prawda w głębi duszy zdawało się jej, że to, o co idzie Lewinowi, zaszło właśnie w chwili, gdy Wesłowski przeszedł za nią na drugi koniec stołu, lecz nie śmiała się przyznać do tego nawet przed sobą, tembardziej więc nie mogła się odważyć powiedzieć jemu o tem i powiększyć w ten sposób jego cierpienia.
— I cóż takiego pociągającego może być we mnie?
— Ach! — zawołał Lewin, chwytając się za głowę. — Nie mów już nic przynajmniej!... a więc gdybyś była pociągająca...
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/41
Ta strona została skorygowana.