Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/60

Ta strona została skorygowana.

— Ale ma się rozumieć... z jakiej racyi my jemy, pijemy, polujemy, a on pracuje nieustannie? — dziwił się Wasieńka Wesłowski, który widocznie po raz pierwszy w życiu zastanawiał się nad podobnemi pytaniami i który wyrażał zupełnie szczerze swe przekonania.
— Widzisz, ale nie oddajesz mu swego majątku — zauważył Stepan Arkadjewicz, jak gdyby chciał wyprowadzić Lewina z cierpliwości.
Stosunki pomiędzy dwoma szwagrami, napozór jaknajlepsze, w ostatnich czasach zdawały się być naprężonymi, jak gdyby z chwilą, gdy pojęli za żony dwie rodzone siostry, powstało między nimi współzawodnictwo, kto lepiej potrafi unormować swe życie, i obecnie ten naprężony stosunek zarysował się w rozmowie, przyjmującej osobisty odcień.
— Nie oddaję, gdyż nikt tego nie wymaga odemnie, a gdybym nawet sam chciał, to po pierwsze, niemam prawa oddać, a po drugie, nie mogę — odparł Lewin.
— Oddaj temu chłopu, a on nie odmówi.
— Dobrze, ale w jaki sposób oddam? Czyż pojadę z nim do miasta i zawrę umowę?...
— Niewiem, jeżeli jednak jesteś przekonanym, że nie masz prawa...
— Nie jestem wcale przekonanym; wiem właśnie, że nie mam prawa oddać, że ciążą na mnie obowiązki i względem ziemi i względem rodziny...
— Pozwól, jeżeli jednak jesteś przeświadczonym, że ta nierówność jest niesprawiedliwością, to czemuż nie postępujesz w odpowiedni sposób?...
— A właśnie, że postępuję, ale nie bezpośrednio, tylko pośrednio, gdyż nie staram się powiększyć różnicy położenia, istniejącej pomiędzy mną a tym chłopem.
— Wybacz mi, ale jest to paradoks...
— W istocie, to tylko sofistyka — potwierdził Wesłowski. — A! nasz gospodarz! — zwrócił się do chłopa, który wszedł do stodoły. — Cóż to, nie spisz jeszcze?