Strona:Leopold Świerz - Wycieczka do Morskiego Oka zimową porą.djvu/6

Ta strona została przepisana.

na „Wandę“. Przy tym ogromnym głazie zwykło się odpoczywać w lecie, i siedzieć na drewnianych kanapkach. Obecnie kanapki te były zupełnie zasypane śniegiem, z pod którego jedynie górna poręcz nieco wystawała. Usiedliśmy przeto na tej górnej poręczy, rozglądając się w tem pustkowiu przez kilka minut. Głuchą ciszę leśną przerywały jedynie żołna i sikora.
Ruszamy dalej, o godzinie 7 m. 30 dostajemy się do pierwszego szałasu góralskiego, a za 18 m. do drugiego. Ostatnia część drogi, odbytej wśród mgły, była najuciążliwszą, osobliwie ta, która w lecie jest najwygodniejszą, bo prawie równą. Teraz w zimie w miejscu otwartem, nie zarosłem lasami, a więc w pobliżu samego Morskiego Oka ogromne śniegi utworzyły wszędzie pochyłe zbocza, miejscami zlodowaciałe, a że się nie miało butów podkutych, używanych na lodowcach (w lecie, jak wiadomo, są takowe w Tatrach zbyteczne), przeto tylko z wielkim trudem posuwając zwolna nogę naprzód, i takową zaraz podpierając laską, aby się nie przewrócić, zaledwie o godzinie 8 m. 45 dotarłem do szopy tuż przed samem schroniskiem przy Morskiem Oku. W lecie dostanie się za dwie minuty od tego miejsca do schroniska. Teraz jednak, począwszy od szopy, utworzył się formalny „Zawrat“ śnieżny. Dziadoń już przedtem pobiegł do schroniska naprzód, aby rozniecić ogień i wyszukać kotliczka. Musiałem się przeto piąć do góry po zlodowaciałym śniegu sam — w sposób wyżej opisany. Takie pięcie się do góry trwało 15 m. O godzinie 9 stanąłem na werandzie schroniska.
Morskie Oko przedstawiało rozległą białą łąkę, zlekka tylko warstwą śniegu pokrytą, natomiast brzegi naokoło ogromnym zawalone były śniegiem. Turni wznoszących się przed Morskiem Okiem nie było wówczas widać — podziwiałem je dnia poprzedniego z daleka bo z Bukowiny; czas na wycieczkę był dobrze obliczony w Krakowie, ale półdniowe opóźnienie się z wyżej przytoczonych przyczyn nieprzewidzianych, pozbawiło mnie widoku Mięguszowieckich turni zbliska. Po pięciogodzinnym pochodzie należała się nam herbata według wszelkich zasad sprawiedliwości, bośmy na to zasłużyli, ale jej nie było. Dziadoń nie odszukał w schronisku upragnionego kotliczka, o którym wspominałem na Łysej. Pod tym względem nie miałem sobie nic do wyrzucenia. Zakopiański przewodnik nie byłby takim optymistą, jakim był Dziadoń w tej sprawie. Dawniej piłem herbatę w zimie przy zdroju Goszczyńskiego w dolinie Ko-