Odpocząć? Po co? Niéma żadnéj potrzeby, nie jest wcale zmęczony, dograją jeszcze robra.
Nikt mu nie przeczy, ale wszyscy siedzą posępni i milczący. On czuje, że to jego wina, że on tę posępność wywołał i teraz nie umie jéj rozproszyć.
Podają wieczerzę.
Goście rozjeżdżają się, i Iwan Iljicz zostaje sam ze swemi myślami, z poczuciem zatrutego życia i świadomością, że samo jego zbliżenie zatruwa życie innym. A ta trucizna działa coraz wyraźniéj i silniéj, przenika całą jego istotę.
Z tém poczuciem, z przerażeniem i bolem fizycznym w dodatku, trzeba się położyć do łóżka i męczyć przez większą część nocy. A z rana znowu wstawać, ubierać się, jechać do sądu, mówić, pisać, myśléć... A nie pojechać, zostać w domu — to znaczy: siedziéć samemu przez całą dobę, przez całe 24-ry godziny, z których każda jest wiekiem męczarni. I to życie nad brzegiem przepaści pędzić musi sam jeden bez żadnéj przy sobie ludzkiéj istoty, któraby cierpienia jego rozumiała i współczuła z niemi.
Tak upłynęło parę miesięcy. Około Nowego Roku przyjechał do nich szwagier. Iwan Iljicz był właśnie w sądzie, Praskowia Teodorówna wyjechała na miasto po sprawunki. Za powrotem do domu, Iwan Iljicz zastał gościa w gabinecie, zajętego wyjmowaniem rzeczy ze skórzanéj podróżnéj walizy. Był to zdrowy, sangwiniczny wieśniak. Posłyszawszy kroki, podniósł głowę i spojrzał na wchodzącego. Wzrok jego odsłonił choremu całą prawdę. Szwagier otworzył usta i chciał krzy-