Strona:Lew Tołstoj - Śmierć Ivana Iljicza.djvu/61

Ta strona została uwierzytelniona.

Na chwilę uczuł się odświeżonym, ale zaledwie podniósł szklankę do ust, uczuł ten sam smak wstrętny, ten sam ból. Z przymusem dopił herbaty, położył się na sofie i odprawił Piotra.
I znów to samo: chwilowy błysk nadziei i otchłań rozpaczy. Znów ból i tęsknota, smutek i nuda. Samotność cięży mu strasznie, a wie z doświadczenia, że przy ludziach będzie mu jeszcze gorzéj.
— „Morfina... zapomnienie, — przypomniał sobie nagle. — O, tak, powiem mu (doktorowi), aby o tém pomyślał. To niemożliwe! Niemożliwe!“
Tak mijają godziny.
Ale oto dzwonek odzywa się w przedpokoju. Może doktor? Tak, to doktor, wesoły, ożywiony, pachnący, z wyrazem twarzy, który zdaje się mówić: „Jestem, jestem i cóż tam znowu za strachy?“ Wie on dobrze, iż ten wyraz tutaj nie jest zupełnie właściwy, ale przyrósł on już do jego fizyognomii, i gdyby chciał nawet, zmienić go nie może.“
Wszedł do pokoju, zatarł ręce i spojrzał przez okulary na Iwana Iljicza.
— Zziąbłem. Mróz, co się zowie. Pozwól pan, niech się ogrzeję.
Mówi to takim tonem, jak gdyby chodziło tylko o ogrzanie, gdyż skoro to nastąpi, on tu zaraz wszystkiemu zaradzi.
— No, jak tam? — pyta tym samym tonem po chwili. — Jak pan spędziłeś noc?
Iwan Iljicz patrzy na niego z wyrzutem, jak gdyby chciał powiedzieć:
— „Czyż nigdy nie przestaniesz kłamać?“
Lecz doktor nie chce zrozumieć tego niemego pytania, a Iwan Iljicz głośno mówi zupełnie co innego:
— Zawsze jedno i to samo. Ból gwałtowny, dokuczliwy. Gdyby choć chwila spokoju!
— O, tak, tak, wszyscy chorzy tak mówią. No, zdaje się,