— Jean, mój najdroższy — rzekła, — proszę cię, zrób to dla mnie (dla mnie?) to ci zaszkodzić nie może, a nieraz nawet pomaga. Przecież to nic wielkiego... I zdro wi nieraz...
Spojrzał na nię, szeroko otwartemi oczyma.
— Co? Sakramenta? Po co? Niepotrzeba! A zresztą...
Praskowia Teodorówna rozpłakała się.
— Poproszę naszego księdza, on taki dobry, łagodny.
— Dobrze, bardzo pięknie, — odezwał się nareszcie.
Przy spowiedzi wzruszył się i złagodniał. Pozbył się wielu wątpliwości, a tém samém doznał pewnéj ulgi, nadzieja obudziła się znowu w jego sercu. Zaczął raz jeszcze myśleć o nieszczęsnéj nerce i możności przytwierdzenia jéj. Ze łzami w oczach przyjął ostatnie Sakramenta.
Kiedy go ułożono znowu na kanapie, uczuł na chwilę wielką ulgę: było mu dziwnie lekko, nadzieja życia powróciła, zaczął nawet myśléć o operacyi, którą mu proponowano.
— „Chcę żyć, żyć pragnę“ — mówił sam do siebie.
— Lepiéj ci, nie prawdaż? — zapytała żona.
— Tak, — odparł, nie patrząc na nię.
Jéj ubranie, ruchy, głos, wyraz twarzy, cała jéj postać zdawały się mówić do niego: „Omyłka, kłamstwo, fałsz, którym żyłeś dotąd, pozór zasłaniający ci prawdę życia i śmierci.“
I razem z tą myślą w sercu jego na nowo obudziła się nienawiść, powróciły moralne i fizyczne cierpienia, a zarazem poczucie zbliżającéj się śmierci. Coś nowego w nim zaszło: zaczęło go coś dusić i rozrywać, tamując oddech. Wyraz twarzy stał się okropnym.
— Tak, — powtórzył, patrząc prosto w oczy żony, i nagle ruchem, którego nie można się było spodziewać, znając jego osłabienie, odwrócił się szybko i zawołał:
— Precz, precz! idźcie sobie, zostawcie mnie samego!