Strona:Lew Tołstoj - Djabeł.djvu/108

Ta strona została przepisana.

Pochód zaczął się oddalać. Ciągle tak samo padały z dwu stron razy na potykającego się i kurczącego się z bolu człowieka, ciągle też twardym krokiem posuwała się wysoka, okazała postać pułkownika, idącego obok Tatara. Nagle pułkownik zatrzymał się i szybko zbliżył się do jednego z żołnierzy.
— Ja cię nauczę udawać — słyszałem jego rozgniewany głos. — Będziesz udawać? Będziesz?
Widziałem, jak silną ręką w zamszowej rękawiczce bił po twarzy przestraszonego, słabego, małego żołnierza za to, że on niedość mocno opuścił kij na czerwone plecy Tatara.
— Podać świeże kije! — krzyknął pułkownik oglądając się i w tej chwili zobaczył mię. Udając, że mię nie poznaje, groźnie się nachmurzył i spiesznie odwrócił. Było mi do tego stopnia wstyd, że spuściłem oczy i spiesznie poszedłem do domu. Przez całą drogę w uszach miałem tony fletu i bębnów, lub słyszałem słowa: „Bracia zlitujcie się“, albo wreszcie gniewny głos pułkownika, krzyczącego: „Będziesz udawać? Będziesz?“ Przytem w sercu uczuwałem prawie fizyczny ciężar, tak okropny, że zdawało mi się, iż je rozsadzi strach, który wszedł we mnie skutkiem owego widoku. Nie pamiętam jak dobrnąłem do domu i położyłem się. Ledwo zacząłem zasypiać, zobaczyłem znów i usłyszałem wszystko tak, że skoczyłem na równe nogi.