Strona:Lew Tołstoj - Djabeł.djvu/119

Ta strona została przepisana.

Było to czemś tak nowem i dziwnem, że aż przeraziło Aloszę. Uczuł, że nie będzie już mógł służyć tak, jak przedtem. Ale był zadowolony i kiedy patrzał na swe spodnie, pocerowane przez Ustynję, kiwał głową i uśmiechał się. Często przy robocie lub w drodze przypominał ją sobie i wymykało mu się: „Ach, Ustynja“. Ona mu pomagała w czem mogła, on jej także. Opowiedziała mu życie swe: została sierotą, ciotka ją wzięła, oddała do miasta, syn kupca namawiał ją do złego, ale się oparła. Lubiła mówić, a jemu miło było słuchać jej. Wiedział, że w miastach często tak bywa, iż chłopi, idący na robotników, żenią się z kucharkami! Kiedyś ona go zapytała, czy go prędko ożenią? Odpowiedział, że nie wie, ale nie chce brać żony we wsi.
— Cóz to, upatrzyłeś sobie kogo? — spytała.
— Ot, ciebie bym wziął. Poszłabyś?
— Widzicie, garnkotłuk, a coś takiego powiedzieć potrafił — rzekła, uderzając go ręcznikiem po plecach. — Dlaczego nie miałabym iść.
W zapusty przyjechał stary po pieniądze. Żona kupca dowiedziała się, że Aleksy postanowił się żenić z Ustynją; to się jej nie podobało. „Przyjdą dzieci, z dzieckiem będzie do niczego“. Powiedziała to mężowi.