Strona:Lew Tołstoj - Djabeł.djvu/122

Ta strona została przepisana.

a na wyjście pokryte żelazem. Ustynja i córka kupca podbiegły ku niemu.
— Stłukłeś się, Alosza?
— Jeszczebym się nie stłukł. Ale to nic.
Chciał wstać, nie mógł i zaczął się uśmiechać. Zanieśli go do dworu. Przyszedł felczer, obejrzał go i zapytał, gdzie boli.
— Wszędzie boli, ale to nic. Tylko że gospodarz obrazi się. Trzeba ojca zawiadomić.
Przeleżał Alosza dwie doby. Trzeciego dnia posłali po popa.
— Będziesz umierał? — spytała Ustynja.
— A cóż to? Czyż wiecznie będziemy żyć? Trzeba kiedyś — prędko, jak zawsze, odrzekł Alosza.
— Dziękuję, Ustynja, żeś taka dobra była dla mnie. Lepiej, że nie pozwolili nam się żenić, na nicby to było. Teraz wszystko dobrze.
Modlił się z popem, ale tylko rękami i sercem. A serce mu mówiło, że jeśli tu jest dobrze, gdy słucha się i nie obraża nikogo, to i tam dobrze będzie.
Mówił mało. Prosił tylko pić i ciągle się czemuś dziwił.
Naraz coś zwróciło jego uwagę, przeciągnął się i umarł.