Strona:Lew Tołstoj - Djabeł.djvu/66

Ta strona została przepisana.

— Idźże teraz — szepnęła, całując go w rękę. — Ja zostanę z Hanką.
Marja Pawłowna przybiegła również ze swych pokojów. Rozebrano Lizę, ułożono, Eugenjusz tymczasem siedział w przyległym pokoju z książką w ręku i czekał. Barbara Aleksówna przeszła przez pokój z twarzą tak chmurną, że aż się przestraszył.
— I cóż? — zapytał.
— Cóż? cóż? Niema i co pytać. Będzie to, czegoście zapewne chcieli, każąc jej skakać przez rowy.
— Barbaro Aleksówno! — zawołał — to nie do zniesienia. Jeżeli chcecie męczyć ludzi i truć im życie... Chciał powiedzieć: proszę jechać gdzieindziej — ale wstrzymał się. — Że też wam nie wstyd!
— Teraz już za późno.
I potrącając zwycięsko czepkiem, poszła dalej.
Upadek Lizy istotnie był niebezpieczny, należało się obawiać znowu złych następstw. Wiedziano, że jej trzeba teraz tylko spokoju i leżenia, ale mimo to postanowiono posłać po lekarza.
Napisawszy list do doktora, Eugenjusz poszedł do stajni kazać zaprząc konie. Gdy wracał do domu na zegarze biła dziesiąta. Liza leżała, czując się bardzo dobrze. Ale Barbara Aleksówna siedziała nad jakąś robótką z miną, która mówiła jasno, że do tem, co zaszło, kwita z przyjaźni. I to jeszcze