Strona:Lew Tołstoj - Djabeł.djvu/80

Ta strona została przepisana.

Jeżeli dotychczas nic się nie stało, to tylko opieka Boska nademną. Wczoraj już szedłem do niej, gdy mnie Liza zawołała.
— Jakże? W deszcz szedłeś?
— A w deszcz. Już mię to męczy, wujaszku, więc wam to mówię i ratujcie mnie.
— Ba, rozumie się. U siebie w majątku — to nieładnie. Zaraz roztrąbią. Ja rozumiem. Liza chora, trzeba ją oszczędzać. No! ale nie w swoim majątku.
Eugenjusz starał się znów nie słyszeć tego, co mówił wujaszek i zaczął czemprędzej znowu.
— Otóż ratujcie mnie przed samym sobą. To moja prośba. Dziś przeszkodzili mi przypadkiem. A jutro nie przeszkodzą. I ona już wie o tem. Nie puszczajcie mnie, wujaszku, nigdzie samego.
— Hm! Przypuśćmy — mówił wujaszek — ale czyż ty taki w niej zakochany?
— Ależ nie. Coś mię chwyciło i trzyma. Już nie wiem, co robić. Może być, że przyjdę do siebie, wtedy...
— Widzisz, na moje wychodzi. Jedźcie na Krym.
— Dobrze, pojadę.